Współczesny marketing skierowany do młodzieży często mówi o pójściu pod prąd, byciu rebeliantem lub kimś oryginalnym. Paradoksalnie ostatecznie jednak oznacza to podążanie za trendami, czyli za stadem. Jednocześnie dziś to wybór chrześcijaństwa coraz częściej czyni kogoś kontrkulturowym, szczególnie wybór rozsądny, choć radykalny. W historii Kościoła młodych świętych, którzy za taką decyzję zapłacili, i to sporo, czasem nawet życiem, jest wielu. Tu chciałabym opowiedzieć o kilku z nich.
„Mamo, to moje życie”
Co prawda ani w listach, ani w żywocie św. Katarzyny ze Sieny nie ma powyższych słów, ale można powiedzieć, że wypowiedziała je swoimi wyborami. Była jednym z najmłodszych dzieci Lapy i Jakuba (państwo Benincasa mieli ich dwadzieścioro sześcioro!), do tego pochodziła z ciąży bliźniaczej, a jej siostra zmarła jako niemowlę. Matka kochała Katarzynę tak żarliwie, że wręcz zaborczo, co zresztą odnotował nawet spowiednik Sienenki i autor jej najstarszej hagiografii, dominikanin Rajmund z Kapui. A skoro tak ją kochała, to miała jedynie słuszny pomysł na życie swojej córki i uważała, że nikt nie ma prawa mu się sprzeciwić, nawet ona sama.
Katarzyna odziedziczyła po matce silny, zdecydowany charakter, do tego doszły doświadczenia duchowe, które poprowadziły ją w kierunku całkowitego oddania Chrystusowi w ślubie czystości. Kiedy więc już jako dwunastolatkę zaczęto ją przygotowywać do zamążpójścia, dziewczynka się zbuntowała. Jej sprzeciw nie był brany pod uwagę, więc w odruchu bezradności obcięła gęste, złociste włosy – jeden z największych swoich atutów. Nadto nadal surowo pościła, a kiedy matka zakazała jej praktyk pokutnych i „dokwaterowała” jej do pokoju brata, żeby Katarzyna utraciła swoją samotnię, ta udała się na wewnętrzną emigrację i w celę zmieniła swoje serce. Pokornie przyjmowała kary i upokorzenia, którymi Lapa próbowała wymóc na niej zmianę decyzji, ale pozostawała przy swoim oddaniu Bogu.
Od nacisków uwolniła ją epidemia, podczas której przez Sienę przetoczyła się fala ospy. Katarzyna także się zaraziła i choroba pozostawiła na jej twarzy szpecące ją blizny. Dopiero wtedy matka się poddała i pozwoliła córce pójść za głosem Bożego wezwania.
Skatowany przez rówieśników
Święty Tarsycjusz w Polsce nie jest szerzej znany, poza grupami ministranckimi i ogólnie służbą liturgiczną, tymczasem jego historia, mimo że trudna, ma w sobie wiele piękna. A chociaż żył w starożytności, to myślę, że wiele młodych osób może – do pewnego stopnia – odnaleźć się w tym, czego doświadczył.
Należał do rodziny chrześcijan i na jego wczesne lata nastoletnie przypadło jedno z najkrwawszych w Cesarstwie Rzymskim prześladowań chrześcijan, które miało miejsce w połowie III wieku. Uwięzionych wiernych tak skutecznie separowano od duchowego wsparcia, że nie było możliwości, by ktoś dorosły, nawet potajemnie, był w stanie zanieść im wiatyk. Tego zadania podjął się dobrowolnie właśnie Tarsycjusz. Miał wówczas niewiele ponad dziesięć lat i w związku z tym liczył, że strażnicy nie będą podejrzewali go o tego typu „przemyt”. Okazało się, że miał rację. Kursował więc między domus ecclesiae, gdzie sprawowano Mszę świętą, a więzieniem do tego feralnego dnia, kiedy grupka spotkanych na ulicy rówieśników zainteresowała się tym, co on takiego niesie.
Nie chciał im zdradzić tej informacji, więc zaczęli go najpierw szturchać, a potem obrzucać kamieniami, bić i kopać. Tarsycjusz, chcąc ochronić przede wszystkim niesione Ciało Pańskie, nie mógł się zbyt skutecznie bronić, a potem i uciekać. Grupę rozpędził dopiero przechodzący ulicą legionista, który także był chrześcijaninem. Wziął on na ręce półprzytomnego akolitę i zaniósł do rodzinnego domu chłopca. Ocalone przez Tarsycjusza komunikanty odniesiono tam, gdzie przechowywano zapas eucharystyczny, ale sam akolita zmarł w wyniku utraty krwi i poniesionych obrażeń.
Pochowano go w katakumbach św. Kaliksta, a Kościół od początku uznawał go za jednego z męczenników, chociaż jego kult był przesłaniany innymi obchodami (w kalendarzu liturgicznym jego wspomnienie wypada 15 sierpnia, a więc we Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny). Pamięć o nim i praktyka modlitw za jego wstawiennictwem przetrwały, w Polsce jest patronem ministrantów, a we Włoszech między innymi Młodzieżowej Akcji Katolickiej. O wstawiennictwo mogą go prosić także dzieci przygotowujące się do Pierwszej Komunii Świętej.
Mnie fascynuje w tym dziecku jego wielka dojrzałość wiary, przede wszystkim w realną obecność Pana pod postacią chleba eucharystycznego, ale myślę, że też w Jego obietnicę zmartwychwstania do wiecznego życia. Historia Tarsycjusza jest dla mnie również opowieścią o tych wszystkich, którzy w grupach rówieśniczych doświadczają przemocy, czy to psychicznej, czy fizycznej, i o tym, że jeśli ochronią w sobie wiarę w Chrystusa, mogą znaleźć ostateczne uzdrowienie.
Intuicja miłości
Podobną miłość do Pana Eucharystycznego miała w swoim sercu druga patronka dzieci przystępujących do Pierwszej Komunii – bł. Imelda Lambertini. Żyła na początku XIV wieku i jako dziecko została oddana na wychowanie do żeńskiego klasztoru mniszek dominikanek. Tam z dnia na dzień, z liturgii na liturgię coraz bardziej rosło w niej pragnienie przyjęcia Eucharystii. Były to jednak czasy, kiedy wiernych dopuszczano do Komunii późno i przyjmowano ją rzadko, z obawy przed niedostatecznym przygotowaniem do tego sakramentu. Imelda, kiedy przyjęła habit dominikański, miała dziewięć lat, więc w ogóle nie brano pod uwagę tego, by mogła przystąpić do Komunii.
A zatem na drodze do zjednoczenia z Chrystusem przez przyjęcie Jego Ciała tym razem stanęli ludzie wierzący, i to głęboko. Tyle że ich wiara, choć niewątpliwie gorliwa, była zdominowana przez lęk. Imelda była więc skazana na przyglądanie się, jak mniszki komunikują, i ciche cierpienia w ławce. Jej pragnienie nie pochodziło jednak tylko od niej samej – Jezus także chciał do niej przyjść. Któregoś dnia (wypadała wtedy akurat wigilia Wniebowstąpienia), kiedy kapłan skończył już rozdzielać Komunię, z góry spłynęła jeszcze jedna hostia i zatrzymała się tuż nad głową dziewczynki, wtedy już jedenastoletniej. Wskazanie było więcej niż oczywiste, więc celebrans troskliwie podsunął pod komunikant patenę, a kiedy ten opadł do naczynia, ksiądz dał go Imeldzie.
Siostry zostawiły ją po liturgii w stallach, dając jej czas na dziękczynienie. Kiedy zbyt długo nie wychodziła z kościoła, jedna z mniszek poszła ją zawołać i wtedy okazało się, że dziewczynka nie żyje. Jej pragnienie przyjęcia Ciała Pańskiego było tak wielkie, że kiedy wreszcie mogła Je spożyć, umarła z miłości. Ciało jej pochowano w kościele, a historię jej miłości przechowała troskliwa pamięć wspólnoty i opis na jej grobie. Beatyfikowano ją w 1826 roku, a w 1908 papież Pius X, który wprowadził wczesną Komunię świętą dzieci, ustanowił ją patronką przystępujących po raz pierwszy do tego sakramentu. Ostatecznie miłość zwyciężyła lęk.
Ogień oczyszczenia
Historia bł. Karola Lwangi i towarzyszy związana jest z ewangelizacją Afryki w drugiej połowie XIX wieku. Przyszły błogosławiony po raz pierwszy zetknął się z wiarą w Chrystusa, po tym jak jako osiemnastolatek, w 1878 roku, trafił na dwór wodza Kirwanyi (Uganda). Dwa lata później spotkał misjonarzy i dzięki nim zachwycił się Chrystusem. W międzyczasie zmarł wódz i na czele ludu w 1884 roku stanął syn władcy, Mwanga. W tym samym roku Karol stał się jednym z dworzan, a ponieważ wykazywał się dużym talentem przywódczym i wychowawczym, został przełożonym paziów. Pełniąc tę funkcję, starał się głosić Ewangelię i jednocześnie chronić chłopców przed zalotami władcy, który był homoseksualny oraz słynął ze skłonności do nastoletnich chłopców. Jak łatwo się domyślić, Mwanga nie był zachwycony ani postawą przełożonego swoich paziów, ani rosnącymi na jego dworze wpływami chrześcijaństwa, jednoznacznie odrzucającego jego praktyki seksualne.
Karol przyjął chrzest 15 września 1885 roku, wraz z kilkoma jeszcze paziami. Następnego dnia wezwano wszystkich służących do głównej sali na dworze i kazano wystąpić tym, którzy wyznają chrześcijaństwo. Oprócz trzech wystąpili wszyscy. Król zagroził im śmiercią, jeśli nie wyrzekną się wiary, oni jednak odmówili mu posłuszeństwa. Mwanga nie spodziewał się tak silnego oporu, dlatego zaczął się wahać. Jeszcze w grudniu nie wydał ostatecznego wyroku, więc chrześcijańscy misjonarze starali się o ułaskawienie chłopców. W tym czasie Karol ochrzcił jeszcze kilku kolejnych paziów.
Skazano ich 26 maja 1886 roku na spalenie na stosie. Wywieziono ich poza miasto i mocno związano. Skazańcy przyjęli to ze spokojem, mimo że tkwili w tych więzach kolejny tydzień, kiedy przygotowywano im stos. Przez ten czas modlili się i śpiewali hymny. Jako pierwszego postanowiono spalić Karola, być może licząc, że się załamie podczas tortury i dzięki temu pozostali zmienią zdanie. Owinięto go w matę i podpalono tylko stopy, dbając, by ogień nie poszedł dalej. Kiedy nogi męczennika spaliły się do kości, zapytano go, czy wyrzeka się wiary, ten jednak odparł, że kiedy oprawcy podsycają ogień, on czuje, jakby polewali go wodą. Modlił się w ciszy nawet wtedy, kiedy ostatecznie uczyniono z niego żywą pochodnię. Ostatnie jego słowo brzmiało: „Katonda!” – „Mój Bóg!”. Za nim z podobnym spokojem przyjęli karę pozostali, nikt nie wyrzekł się Chrystusa, chociaż większość z nich to byli nastoletni chłopcy.
Starania króla Mwangi o zdławienie rozwoju chrześcijaństwa w Ugandzie zakończyły się porażką, zaś Karola Lwangę i jego towarzyszy już w 1920 roku papież Benedykt XV wyniósł na ołtarze. Opowieść o ich męczeństwie brzmi, jakby pochodziła z akt męczenników z początków rozwoju Kościoła, jednak nie wydarzyła się tak dawno. Zresztą, jeśli chodzi o Afrykę, nie trzeba sięgać aż do XIX wieku, współcześnie także w wielu krajach subsaharyjskiej części tego kontynentu wciąż giną, w mniej lub bardziej okrutny sposób, chrześcijanie, zabijani właśnie ze względu na wierność Chrystusowi.
Chrześcijaństwo daje wolność
Wszystkie te historie, jak i wiele innych w biografiach świętych, są dla mnie opowieścią o tym, że Chrystus daje wolność. Dochowując Mu wierności, nie trzeba się już nikogo i niczego bać. A jeśli lęk przychodzi, warto pozwolić Bogu, by nas jeszcze bardziej napełnił miłością do siebie, bo ona pokonuje wszelki strach. Młody wiek nie jest tu w niczym przeszkodą, myślę nawet, że łatwiej jest być wtedy radykalnym, także w tym dobrym sensie bycia wiernym Jezusowi, a przez to samemu sobie. Podjąć wyzwanie stania się doskonale szczęśliwym.