Jezuita na froncie

Z Andriym Zelinskym SJ, kapelanem wojskowym Ukraińskich Sił Zbrojnych, rozmawia Stanisław Łucarz SJ
Życie Duchowe • WIOSNA 110/2022
Dział • Rozmowy duchowe
Z archiwum Andiyja Zelinskyego SJ

Jest Ojciec znany na Ukrainie, ale w Polsce znają Ojca nieliczni, także wśród współbraci. Czy może Ojciec powiedzieć coś o sobie?

Urodziłem się we Lwowie jeszcze w Związku Radzieckim. Dzie­ciństwo minęło mi z rodzicami i starszym bratem. Ulubioną za­bawą mojego dzieciństwa były „wędrówki” po gigantycznych ma­pach politycznych świata. Najczęściej „podróżowałem” po drogach Stanów Zjednoczonych Ameryki. Wtedy nawet nie myślałem, że kiedyś wyruszę za ocean. Tymczasem po ukończeniu szkoły śred­niej była to moja pierwsza podróż, wyjechałem bowiem na czte­roletnie studia filozoficzne i formację seminaryjną do Saint Basil College w Stamford.

W tych latach ukształtował się mój duchowy światopogląd: po­znałem wielu ludzi i świat, ale większość czasu przez kolejnych dziesięć lat spędziłem z książkami. Tak poznałem św. Franciszka z Asyżu, św. Matkę Teresę z Kalkuty, św. Jana od Krzyża, Filoka­lie i inne klasyczne dzieła duchowości chrześcijańskiej. Nie tylko jednak czytałem! Już w czasie studiów szukałem możliwości, by służyć innym ludziom i móc lepiej ich zrozumieć. Pracowałem dla Wspólnoty L’Arche w Syracuse, regularnie odwiedzałem dom se­niora, pomagałem braciom Matki Teresy w służbie „najuboższym z najuboższych” na ulicach Los Angeles.

Czy to wówczas zetknął się Ojciec z duchowością ignacjańską?

Nie, dopiero w Rzymie, kiedy rozpocząłem studia teologiczne, trafiłem na książkę zawierającą krótki opis szkół duchowości chrześcijańskiej. Była tam też mowa o duchowości ignacjańskiej. Największym odkryciem stał się dla mnie wówczas fakt, że takie sformułowania jak: „widzieć Boga we wszystkim”, „kontemplatyw­ny w działaniu”, „działalność na granicach”, „na większą chwałę Boga”, które od dawna stanowiły część mojej osobistej duchowo­ści, pochodzą z tego samego źródła i należą do tego samego auto­ra, czego nie wiedziałem. W ten sposób poznałem św. Ignacego Loyolę. Później było spotkanie z rzymskimi jezuitami w Instytucie Wschodnim (PIO) i podczas studiów na Uniwersytecie Gregoriań­skim (PUG), z włoskimi jezuitami z Jezuickiej Służby Uchodźcom (Jesuit Refugee Service), pierwsze doświadczenie Ćwiczeń ducho­wych, nawiązanie kontaktu z jezuitami w Ukrainie i ostatecznie podjęcie decyzji o wstąpieniu do Towarzystwa Jezusowego, co sta­ło się w 2003 roku.

Co Ojca pociągnęło do jezuitów? Konkretne osoby czy też owoce pracy jezuitów – duszpasterskiej czy intelektualnej?

Jak wspomniałem, moje pierwsze spotkanie z Towarzystwem Je­zusowym miało miejsce na kartach książek. Później miałem wielu nauczycieli jezuitów podczas studiów w Stanach Zjednoczonych i w Rzymie, co umożliwiło kontakt z Towarzystwem w Ukrainie. To, co przyciągało mnie przede wszystkim, to duchowość, któ­ra stwarzała możliwości żywego kontaktu z Bogiem. Nie wierzę w światy równoległe, wierzę w jedną rzeczywistość i jej Stwórcę. Dla mnie duchowość ignacjańska jest bardzo realistyczna: ma wy­starczająco dużo miejsca dla grzesznika. Jest dynamiczna jak samo życie. W Ćwiczeniach duchowych św. Ignacego nie ma abstrak­cji, wszystko wywodzi się z żywego spotkania człowieka z Bogiem Stwórcą i Bogiem Przyjacielem. Myślę, że to duchowość ignacjań­ska stała się dla mnie decydującą zachętą, by wstąpić do Towarzy­stwa Jezusowego. Oprócz duchowości zafascynowała mnie rów­nież nasza tradycja niesienia Dobrej Nowiny tam, gdzie niewielu jeszcze dotarło, na granice, szczególnie w intelektualnym apo­stolacie i przez zaangażowanie jezuitów w obronę sprawiedliwo­ści społecznej.

Co dla Ojca było najważniejsze w czasie formacji zakonnej?

Zanim zdecydowałem się na wstąpienie do Towarzystwa Jezuso­wego, ukończyłem już cztery lata studiów filozoficznych w Saint Basil College w Stamford i studia teologiczne w Rzymie na Uni­wersytecie Gregoriańskim, mieszkając w rzymskim kolegium dla Ukraińców grekokatolików. Między filozofią a teologią był jeszcze rok specjalistycznych studiów w Papieskim Instytucie Wschod­nim. To tutaj osobiście poznałem wiele jezuickich „gwiazd” wśród kadry nauczycielskiej: Tomáša Špidlíka, Marko Rupnika, Germa­no Maraniego i innych. Wielkie marzenie o duchowości jezuic­kiej stało się bliższe, ucieleśnione w konkretnych postaciach oj­ców jezuitów.

Pod koniec lutego 2003 roku przełożony Towarzystwa Jezusowego na Ukrainie, ojciec Dawid Nazar, zdecydował o natychmiastowym przyjęciu mnie do jezuitów. W związku z czym musiałem opuścić ostatni rok studiów w Rzymie (bez żadnej gwarancji, że kiedyś do nich wrócę), pożegnać się z ciepłym rzymskim przedwiośniem i polecieć na sześć miesięcy do Moskwy. Tak naprawdę leciałem w nieznane. Gdyby nie wiara w moje powołanie do Towarzystwa Jezusowego, mogłoby to stać się przyczyną głębokiego załamania. Wszystko, co miało dla mnie w życiu jakieś znaczenie, zostało w Ukrainie, w Stanach Zjednoczonych lub w Rzymie. Rosja była znacznie dalej ode mnie niż mogłaby świadczyć tylko odległość geograficzna. Przez cały ten czas potrzebowałem głębokiej poko­ry, by w tym, co się ze mną działo, widzieć jakiś sens.

Potem dwa lata nowicjatu w Nowosybirsku. Sposób, w jaki wów­czas żyłem, był dla mnie najbardziej wyraźnym dowodem au­tentyczności mojego powołania do jezuitów, ponieważ kiedy wstąpiłem do zakonu, musiałem zdecydowanie odwrócić się od wszystkiego, czym żyłem wcześniej. To były okoliczności, które miały mnie nieco przestraszyć: nagłe zmiany w życiu, brak pew­ności, nowy rodzaj formacji i wreszcie – Syberia. Wierzyłem, że szedłem tą drogą z Jezusem, że moja podróż jest Jego powołaniem. Ta wiara napełniła moje życie sensem, pozwoliła pewniej spojrzeć w twarz różnym lękom, gdy trzeba było dokonywać wyborów, po­dejmować decyzje, pozostawić to, co znane, i pędzić ku nowym, nieznanym horyzontom. Dopiero później zauważyłem, ile siły zy­skałem na tych ścieżkach.

Co w duchowości ignacjańskiej okazało się dla Ojca rzeczą najważ­niejszą, czymś, co nadal Ojcu pomaga? Czy jest to jakaś szczególna jej cecha, może jakaś praktyka?

Moje rozumienie duchowości ignacjańskiej wykrystalizowało się podczas studiów w Collegio del Gesù w Rzymie, gdzie jednak wkrótce wróciłem, aby ukończyć studia teologiczne. Od tamtej pory moje pierwsze skojarzenia związane z duchowością igna­cjańską to świeżość, poczucie głębokiej, czystej świeżości świtu, nowego dnia. Prawdopodobnie dlatego, że duchowość to dla mnie podróż do tych wymiarów własnej osobowości, w których Pan przygotował dla mnie coś nowego, świeżego.

Czasami wydaje mi się, że z łatwością mógłbym napisać książkę o duchowości ignacjańskiej za jednym zamachem. Zawsze wyda­wała mi się bardzo naturalna, całkiem w moim typie. Nie brakuje w niej wyzwań i szans na rozwój, możliwości samopoznania i kre­atywności. Nie mogę mówić o naszej duchowości bez zachwytu. Zachodzi tu nieustanny proces tworzenia człowieka, który skłania do kreatywności także w stosunku do świata. Duchowość igna­cjańska to dla mnie wyzwanie, podróż, kreatywność, ale przede wszystkim autentyczność i realizm. Tutaj można być wrażliwym, ale nie można nie mieć misji. Tutaj nie da się widzieć mało i nie marzyć o czymś wielkim, mimo własnych ograniczeń. Wciąż fa­scynuje mnie jej realizm.

Interesuje się Ojciec także politologią. Skąd wzięły się te zaintere­sowania? Czy mają one swoje korzenie w duchowości ignacjańskiej czy też w sytuacji, w której teraz znajduje się Ukraina?

Zawsze interesowałem się człowiekiem i przez wiele lat – jak mó­wiłem – żyłem w świecie książek. Początkowo zajmowała mnie antropologia filozoficzna, później historia i psychologia. Politolo­gię uważam za szczyt naukowej wiedzy o człowieku, która umożli­wia jego analizę w kontekście instytucjonalnie zorganizowanego społeczeństwa. Dla mnie polityka to sztuka dbania o człowieka i społeczeństwo. W państwie radzieckim polityka zawsze była po innej stronie człowieka. A tak naprawdę chodzi o jedyny racjonal­ny sposób organizacji życia ludzkiego i różnych form relacji mię­dzyludzkich, aby chronić samo życie i umożliwić rozwój osobisty.

Obecnie prowadzę kurs „Współczesne teorie polityki i władzy” na Ukraińskim Uniwersytecie Katolickim (UUK), a także „Chrześci­jański światopogląd i kultura współczesna” w kijowskim Semina­rium Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego oraz „Przywódz­two” w Instytucie Przywództwa i Zarządzania UUK. Jestem także współzałożycielem „Ukraińskiej Akademii Przywództwa”, dziesię­ciomiesięcznego programu osobistego i społecznego rozwoju dla młodzieży, autorem jego części formacyjnej. Często też w ukraiń­skich mediach udzielam wywiadów, w których staram się odkryć wartościowy wymiar działalności politycznej jako szczególnego rodzaju posługiwania. Tematem mojej pracy doktorskiej, której przygotowanie rozpocząłem na Narodowym Uniwersytecie – „Ki­jowsko-Mohylańskiej Akademii”, jest ideologia bezpieczeństwa narodowego. Badałem i nadal badam złożone zjawisko społecz­nych i politycznych ideologii, analizując, jak w dzisiejszym spo­łeczeństwie, w kontekście geopolitycznym, polityka bezpieczeń­stwa narodowego nabiera cech ideologii. Jedna z moich posług to doradztwo zwierzchnikowi Ukraińskiego Kościoła Greckokatolic­kiego do spraw strategii komunikacji.

Staram się zrozumieć procesy społeczne i kontekst polityczny, co pozwala mi zaoferować szczegółową analizę, która dałaby Ko­ściołowi możliwości skutecznego służenia wiernym i wszystkim ludziom dobrej woli. Papież Franciszek podczas jednego ze swo­ich spotkań z młodzieżą powiedział, że „polityka to najwyższy poziom miłosierdzia”. Ten wymiar polityki ludzkość musi dziś odkryć na nowo.

Nie zajmuje się Ojciec polityką tylko od strony intelektualno-ba­dawczej. Wszedł Ojciec bardzo mocno w praktykę, ale nie w upra­wianie samej polityki, a raczej w pomoc jej ofiarom, bo myślę, że tak trzeba patrzeć na młodych chłopców, którzy bronią swojej ojczyzny na wschodzie Ukrainy. Co Ojca do tego skłoniło? Czy ignacjańskie „ayudar a las almas”?

Tak się złożyło, że w czasie magisterki we Lwowie zetknąłem się z kapelaństwem wojskowym. Dzięki temu otworzył się przede mną zupełnie nowy świat. Przede wszystkim środowisko wojskowe zadziwiło mnie swoją szczerością i otwartością. Kierownictwo du­chowe i różne formy duszpasterstwa dały wiele okazji do lepszego zrozumienia ludzi, ponieważ wojsko to zawsze stres, a tutaj czło­wiek potrzebuje szczególnej stabilności psychicznej i duchowej. Duchowość ignacjańska to dobre źródło takiej wewnętrznej siły. Właśnie stąd czerpałem zasoby, aby pomóc młodym ukraińskim żołnierzom. Tak zaczęła się moja droga do posługi w duszpasterstwie wojskowym, która trwa do dziś.

Kiedy w 2014 roku Rosja rozpoczęła agresję wojskową przeciwko Ukrainie, anektując Krym i okupując terytoria na wschodzie kraju, zostałem pierwszym kapelanem wojskowym, który otrzymał zgodę Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych na wyjazd w rejon działań wojen­nych. Warto wspomnieć, że kapelania oficjalnie pojawiła się w armii ukraińskiej dopiero w 2016 roku, a ustawa o Służbie Kapelana Woj­skowego, której jestem również współautorem, została uchwalona przez parlament dopiero w listopadzie 2021 roku. Na początku woj­ny wszyscy byliśmy wolontariuszami. Każdy próbował pomóc, jak mógł, by wesprzeć ukraińskiego żołnierza. Wtedy to miało bardzo głębokie duchowe znaczenie. Bo dzisiaj Europa i świat już otwarcie mówią o rosyjskiej agresji na Ukrainę. W 2014 roku niewiele mówio­no i wiedziano o naszej wojnie, starano się nie wspominać o udzia­le w niej Rosji ze względu na pewną sytuację polityczną. Dlatego służba kapelana wojskowego na polach frontu ukraińskiego była dla mnie służbą dla człowieczeństwa i prawdy w czasach, gdy cy­wilizowany świat, który wiele mówi o wartości ludzkiego życia, tak łatwo i całkowicie dobrowolnie próbuje świadomie przymknąć oko na tak oczywiste zło wojny hybrydowej w Ukrainie.

Ojca podopieczni na froncie doświadczają bodaj największych lę­ków. Ich życie jest w ciągłym niebezpieczeństwie. Są świadkami, jak odnoszą rany albo giną w walce ich koledzy i przyjaciele. Jak oni to przeżywają? Jak Ojciec im w tym pomaga?

Po 2014 roku, jako kapelan w dowództwie operacji antyterrory­stycznej, wyjeżdżałem do bardzo gorących stref na ukraińskim Wschodzie: Piaski pod lotniskiem w Doniecku, Debalcewo, stre­fa przemysłowa Awdijiwka, Szirokino i Wodiane. Kiedy w Siłach Zbrojnych Ukrainy pojawiło się oficjalne stanowisko kapelana jako pracownika cywilnego w wojsku, zostałem pierwszym kape­lanem w Korpusie Piechoty Morskiej Ukrainy. I tutaj starałem się działać na dwóch polach: chronić to, co ludzkie w człowieku, w warunkach wojny, i usystematyzować pewien etos żołnierski, który mógłby pomóc w kształtowaniu osobistej duchowej odpor­ności nawet po powrocie z frontu. W wojsku służyłem do paź­dziernika 2018 roku, kiedy zostałem przeniesiony do Kijowa na stanowisko zastępcy szefa Wydziału Duszpasterstwa Wojskowego Kurii Patriarchalnej Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego. Dzisiaj odpowiadam za organizację posługi kapelanów naszego Kościoła w wojsku, za wsparcie rodzin żołnierzy i weteranów, za współdziałanie z organami władzy państwowej w zakresie zaspo­kajania duchowych i religijnych potrzeb ukraińskich żołnierzy. Jednak doświadczenie wojny – prawie trzy lata na froncie – pozostaje dla mnie kluczowe.

Zazwyczaj definiuję wojnę jako zniszczenie przestrzeni i czasu. Ka­tegorie, do których jesteśmy przyzwyczajeni, widząc i analizując obiektywną rzeczywistość i odczuwając pewien poziom bezpie­czeństwa, nagle doznają druzgocącego ciosu. Nie ma już zwykłego podziału na czas, kiedy można odpocząć, i ten, kiedy trzeba praco­wać. Osłabiają się wszystkie systemy obronne wypracowane przez cywilizację. Rzeczywistość staje się zagrożeniem – cała rzeczywistość. I tutaj ludzka psychika może wybrać nowy tryb funkcjono­wania – całkowitą ochronę. To jak spojrzeć na drugą stronę świata, który znamy, na fundamenty ludzkiego społeczeństwa, w którym jedynie użycie siły zapewnia przetrwanie. W końcu agresja staje się podstawowym mechanizmem samoobrony. Mechanizmem, który może obezwładnić człowieka na długi czas. Nawet po po­wrocie z frontu.

Strach w tym kontekście może przybierać dwie formy: być zdrową odpowiedzią na konkretne fizyczne zagrożenia życia albo głębo­kim duchowym i psychologicznym kryzysem, w którym przera­ża poczucie beznadziei. Ten drugi rodzaj strachu może sparali­żować i to nie tylko na wojnie. Jedynie rozsądek jest w stanie go opanować. Kiedy człowiek rozumie, dlaczego robi to, co musi zro­bić, lub przynajmniej szuka odpowiedzi na takie pytanie, łatwiej przetrwać. Jednak wojny nie można sprowadzać tylko do strzałów i wybuchów. Na wojnie żyją ludzie ze swoimi marzeniami, plana­mi, bólami, radościami i rozczarowaniami. Dlatego dobre relacje międzyludzkie, przyjaźń, braterstwo na wojnie pozostają miejscem uzdrowienia. Strach zawsze jest związany z pustką. Jak mówi Pismo Święte, tylko miłość jest w stanie go pokonać (por. 1 J 4,18). Pamięć o tych, których chronisz – rodzinie, krewnych, bliskich – dodaje siły w najtrudniejszych momentach. Moim zdaniem istnieją dwa podstawowe sposoby obrony przed lękami w warunkach wojny – sens i przyjaźń.

Jedną z najdotkliwszych ran żołnierzy pozostaje ból straty. Bar­dzo dobrze pamiętam, jak w 2015 roku straciłem wielu przyjaciół. Czułem, jakby część mnie ukrywała się w cieniu. Bo kiedy z two­jego życia znikają bliscy ludzie, zabierają ze sobą część ciebie. Kie­dy człowieka ogarniają ciemności, ważne jest, aby nie chował się w okopach, ale znalazł odwagę, by wydostać się ze swoich lęków i zacząć zapalać gwiazdy: skupić swoje wysiłki na ludziach wokół, by odkryli swój potencjał, stali się jaśniejsi, bardziej wyrozumiali i życzliwsi, by móc w pełni doświadczyć głębi blasku relacji mię­dzyludzkich. W świetle innych łatwiej dostrzec kontury własnej egzystencji. Nazywam tę praktykę starlighting – sztuką zapala­nia gwiazd.

Ci, którzy wracają z frontu straumatyzowani, poranieni na ciele i duszy, zapewne zmagają się z lękami po strasznych doświadczeniach wojennych. Co można dla nich zrobić?

„Sztuka zapalania gwiazd” jest bardzo przydatna właśnie dla tych, którzy wrócili z wojny. Często mówię, że można wrócić z pola wal­ki, z obszaru zadań bojowych, ale prawdopodobnie nie zawsze można wrócić z wojny. Wojna rani głęboko. Dlatego tak ważna jest terapia duchowa, aby życie znów nabrało barw i sensu. Wete­rani, którzy wracają do spokojnej codzienności, powinni ponow­nie pokonać strach i poczuć się rzeczywiście w domu, uwierzyć, że mają prawo do świata bez wojny i że mogą zrealizować swój ludzki potencjał. W takich przypadkach potrzebne jest ramię, na którym można się oprzeć, i uszy gotowe do słuchania. Weterani potrzebują odwagi, by odkryć siebie na nowo. Nie znaleźć, tylko wymyślić. Zobaczyć możliwości i uwierzyć w siebie. W czasie woj­ny wydałem cztery książki z krótkimi refleksjami na ten temat: poszukiwania sensu, odwagi bycia sobą, wartości życia jako piel­grzymki, poszukiwania wojownika w ludzkim sercu. Dla mnie by­cie człowiekiem oznacza stawanie się sobą, odkrywanie własne­go potencjału, stawanie się człowiekiem zdolnym do osobistego nawiązywania relacji z innymi ludźmi i z Bogiem. Wojna przede wszystkim rani nasze człowieczeństwo.

Często mówię, że misją kapelana wojskowego jest przebywanie w pobliżu, aby przychylić nieba żołnierzom. Aby chronić naj­większy dar Boży – nasze człowieczeństwo. Nie wierzę w abstrakcyjne „człowieczeństwo”. Ono, jako obraz Boga, ma swoje konkretne współrzędne: zdolność do wyboru dobra, poszuki­wania prawdy, obrony sprawiedliwości i kontemplacji piękna. To właśnie próbowałem przekazywać na froncie. Człowieczeń­stwo zranione wojną potrzebuje powrotu do siebie prawdziwe­go, zdolnego kochać. To rodzaj świadomości, która może pomóc weteranom uzyskać duchowe uzdrowienie. Łatwiej jest ludziom, którzy wierzą, że mają czym się dzielić z innymi, i będą szukać w cywilnym życiu sposobów, aby dalej służyć swojemu krajowi i swoim współobywatelom.

Co Ojciec chciałby na koniec przekazać Czytelnikom naszego pisma?

Wojna jest szkołą mocy wiary – w siebie, w drugiego człowieka, w niezwyciężoną moc Dobra. Tylko ten, kto znalazł odwagę, by znów pokochać świat i ludzi na świecie, może pokonać wojnę we własnym sercu. Tylko szczera miłość może nadać sens naszemu co­dziennemu życiu, tylko ona może przełamać monotonię ludzkiego doświadczenia w świecie i skierować nas na nową drogę ku nowym horyzontom. Wierzę, że człowiek rodzi się w drodze – od niemoż­liwego do rzeczywistego, od siebie wczoraj do siebie jutro. Nie ist­nieje człowiek bez własnej drogi. Ważne jest, aby mieć odwagę zro­bić pierwszy krok. Każde uzdrowienie wymaga tej samej odwagi.

Wydaje mi się, że duchowość ignacjańska mówi właśnie o takiej odwadze. Narodziła się bowiem w sercu pielgrzyma, którego do­tknął Duch Boży. Bardzo dobrze pamiętam, jak pewnego dnia podczas intensywnego bombardowania znalazłem się w jakimś ogrodzie, za dziurawym murem, który w rzeczywistości nie mógł mnie przed niczym uchronić. Pociski ścinały gałęzie drzew, wy­buchy min wstrząsały ziemią. W takiej sytuacji trudno myśleć. Zrozumiałem, że powinienem się modlić, ale nie mogłem sobie pozwolić na proszenie Boga o ratunek, bo kiedyś przecież wybra­łem tę posługę i chciałem być na froncie razem z żołnierzami, aby im służyć. Prosić o ratunek wydawało mi się zdradą samego siebie. Wtedy, pod obstrzałem, zacząłem wypowiadać w myślach dobrze znane nam słowa: „Nie tak jak ja chcę, ale tak jak Ty” (por. Mt 26,39) – „Panie, jestem twój”.

I nie chodzi o pesymizm czy brak nadziei, tylko o miłość, która pokonuje strach. Bycie Bożym w kontekście światowego chaosu jest przejawem tej odwagi, której my, Kościół Chrystusowy, tak rozpaczliwie dzisiaj potrzebujemy. Nie ma człowieka bez własnej podróży. Bez horyzontu, bez sprawy, która wymaga odwagi i wy­siłku, bez bliźniego w drodze, bez marzenia większego niż samo życie człowiek nie istnieje. Pozostaje tylko biologia. Wydaje mi się, że zarówno na wojnie, jak i w czasie pokoju największą odwa­gą, do jakiej zdolny jest człowiek i jakiej od nas, jezuitów, oczeku­je dziś świat, jest odwaga wiary. Bez wiary w nowy horyzont nie można wyruszyć w daleką podróż. Bez wiary w siebie nie zrobisz pierwszego kroku. Bez wiary w niezwyciężoną moc Dobra – nie ma drogi do celu.

Tłumaczył Andrey Dudnyk
Wywiad przeprowadzony w styczniu 2022 roku