Jest Ojciec znany na Ukrainie, ale w Polsce znają Ojca nieliczni, także wśród współbraci. Czy może Ojciec powiedzieć coś o sobie?
Urodziłem się we Lwowie jeszcze w Związku Radzieckim. Dzieciństwo minęło mi z rodzicami i starszym bratem. Ulubioną zabawą mojego dzieciństwa były „wędrówki” po gigantycznych mapach politycznych świata. Najczęściej „podróżowałem” po drogach Stanów Zjednoczonych Ameryki. Wtedy nawet nie myślałem, że kiedyś wyruszę za ocean. Tymczasem po ukończeniu szkoły średniej była to moja pierwsza podróż, wyjechałem bowiem na czteroletnie studia filozoficzne i formację seminaryjną do Saint Basil College w Stamford.
W tych latach ukształtował się mój duchowy światopogląd: poznałem wielu ludzi i świat, ale większość czasu przez kolejnych dziesięć lat spędziłem z książkami. Tak poznałem św. Franciszka z Asyżu, św. Matkę Teresę z Kalkuty, św. Jana od Krzyża, Filokalie i inne klasyczne dzieła duchowości chrześcijańskiej. Nie tylko jednak czytałem! Już w czasie studiów szukałem możliwości, by służyć innym ludziom i móc lepiej ich zrozumieć. Pracowałem dla Wspólnoty L’Arche w Syracuse, regularnie odwiedzałem dom seniora, pomagałem braciom Matki Teresy w służbie „najuboższym z najuboższych” na ulicach Los Angeles.
Czy to wówczas zetknął się Ojciec z duchowością ignacjańską?
Nie, dopiero w Rzymie, kiedy rozpocząłem studia teologiczne, trafiłem na książkę zawierającą krótki opis szkół duchowości chrześcijańskiej. Była tam też mowa o duchowości ignacjańskiej. Największym odkryciem stał się dla mnie wówczas fakt, że takie sformułowania jak: „widzieć Boga we wszystkim”, „kontemplatywny w działaniu”, „działalność na granicach”, „na większą chwałę Boga”, które od dawna stanowiły część mojej osobistej duchowości, pochodzą z tego samego źródła i należą do tego samego autora, czego nie wiedziałem. W ten sposób poznałem św. Ignacego Loyolę. Później było spotkanie z rzymskimi jezuitami w Instytucie Wschodnim (PIO) i podczas studiów na Uniwersytecie Gregoriańskim (PUG), z włoskimi jezuitami z Jezuickiej Służby Uchodźcom (Jesuit Refugee Service), pierwsze doświadczenie Ćwiczeń duchowych, nawiązanie kontaktu z jezuitami w Ukrainie i ostatecznie podjęcie decyzji o wstąpieniu do Towarzystwa Jezusowego, co stało się w 2003 roku.
Co Ojca pociągnęło do jezuitów? Konkretne osoby czy też owoce pracy jezuitów – duszpasterskiej czy intelektualnej?
Jak wspomniałem, moje pierwsze spotkanie z Towarzystwem Jezusowym miało miejsce na kartach książek. Później miałem wielu nauczycieli jezuitów podczas studiów w Stanach Zjednoczonych i w Rzymie, co umożliwiło kontakt z Towarzystwem w Ukrainie. To, co przyciągało mnie przede wszystkim, to duchowość, która stwarzała możliwości żywego kontaktu z Bogiem. Nie wierzę w światy równoległe, wierzę w jedną rzeczywistość i jej Stwórcę. Dla mnie duchowość ignacjańska jest bardzo realistyczna: ma wystarczająco dużo miejsca dla grzesznika. Jest dynamiczna jak samo życie. W Ćwiczeniach duchowych św. Ignacego nie ma abstrakcji, wszystko wywodzi się z żywego spotkania człowieka z Bogiem Stwórcą i Bogiem Przyjacielem. Myślę, że to duchowość ignacjańska stała się dla mnie decydującą zachętą, by wstąpić do Towarzystwa Jezusowego. Oprócz duchowości zafascynowała mnie również nasza tradycja niesienia Dobrej Nowiny tam, gdzie niewielu jeszcze dotarło, na granice, szczególnie w intelektualnym apostolacie i przez zaangażowanie jezuitów w obronę sprawiedliwości społecznej.
Co dla Ojca było najważniejsze w czasie formacji zakonnej?
Zanim zdecydowałem się na wstąpienie do Towarzystwa Jezusowego, ukończyłem już cztery lata studiów filozoficznych w Saint Basil College w Stamford i studia teologiczne w Rzymie na Uniwersytecie Gregoriańskim, mieszkając w rzymskim kolegium dla Ukraińców grekokatolików. Między filozofią a teologią był jeszcze rok specjalistycznych studiów w Papieskim Instytucie Wschodnim. To tutaj osobiście poznałem wiele jezuickich „gwiazd” wśród kadry nauczycielskiej: Tomáša Špidlíka, Marko Rupnika, Germano Maraniego i innych. Wielkie marzenie o duchowości jezuickiej stało się bliższe, ucieleśnione w konkretnych postaciach ojców jezuitów.
Pod koniec lutego 2003 roku przełożony Towarzystwa Jezusowego na Ukrainie, ojciec Dawid Nazar, zdecydował o natychmiastowym przyjęciu mnie do jezuitów. W związku z czym musiałem opuścić ostatni rok studiów w Rzymie (bez żadnej gwarancji, że kiedyś do nich wrócę), pożegnać się z ciepłym rzymskim przedwiośniem i polecieć na sześć miesięcy do Moskwy. Tak naprawdę leciałem w nieznane. Gdyby nie wiara w moje powołanie do Towarzystwa Jezusowego, mogłoby to stać się przyczyną głębokiego załamania. Wszystko, co miało dla mnie w życiu jakieś znaczenie, zostało w Ukrainie, w Stanach Zjednoczonych lub w Rzymie. Rosja była znacznie dalej ode mnie niż mogłaby świadczyć tylko odległość geograficzna. Przez cały ten czas potrzebowałem głębokiej pokory, by w tym, co się ze mną działo, widzieć jakiś sens.
Potem dwa lata nowicjatu w Nowosybirsku. Sposób, w jaki wówczas żyłem, był dla mnie najbardziej wyraźnym dowodem autentyczności mojego powołania do jezuitów, ponieważ kiedy wstąpiłem do zakonu, musiałem zdecydowanie odwrócić się od wszystkiego, czym żyłem wcześniej. To były okoliczności, które miały mnie nieco przestraszyć: nagłe zmiany w życiu, brak pewności, nowy rodzaj formacji i wreszcie – Syberia. Wierzyłem, że szedłem tą drogą z Jezusem, że moja podróż jest Jego powołaniem. Ta wiara napełniła moje życie sensem, pozwoliła pewniej spojrzeć w twarz różnym lękom, gdy trzeba było dokonywać wyborów, podejmować decyzje, pozostawić to, co znane, i pędzić ku nowym, nieznanym horyzontom. Dopiero później zauważyłem, ile siły zyskałem na tych ścieżkach.
Co w duchowości ignacjańskiej okazało się dla Ojca rzeczą najważniejszą, czymś, co nadal Ojcu pomaga? Czy jest to jakaś szczególna jej cecha, może jakaś praktyka?
Moje rozumienie duchowości ignacjańskiej wykrystalizowało się podczas studiów w Collegio del Gesù w Rzymie, gdzie jednak wkrótce wróciłem, aby ukończyć studia teologiczne. Od tamtej pory moje pierwsze skojarzenia związane z duchowością ignacjańską to świeżość, poczucie głębokiej, czystej świeżości świtu, nowego dnia. Prawdopodobnie dlatego, że duchowość to dla mnie podróż do tych wymiarów własnej osobowości, w których Pan przygotował dla mnie coś nowego, świeżego.
Czasami wydaje mi się, że z łatwością mógłbym napisać książkę o duchowości ignacjańskiej za jednym zamachem. Zawsze wydawała mi się bardzo naturalna, całkiem w moim typie. Nie brakuje w niej wyzwań i szans na rozwój, możliwości samopoznania i kreatywności. Nie mogę mówić o naszej duchowości bez zachwytu. Zachodzi tu nieustanny proces tworzenia człowieka, który skłania do kreatywności także w stosunku do świata. Duchowość ignacjańska to dla mnie wyzwanie, podróż, kreatywność, ale przede wszystkim autentyczność i realizm. Tutaj można być wrażliwym, ale nie można nie mieć misji. Tutaj nie da się widzieć mało i nie marzyć o czymś wielkim, mimo własnych ograniczeń. Wciąż fascynuje mnie jej realizm.
Interesuje się Ojciec także politologią. Skąd wzięły się te zainteresowania? Czy mają one swoje korzenie w duchowości ignacjańskiej czy też w sytuacji, w której teraz znajduje się Ukraina?
Zawsze interesowałem się człowiekiem i przez wiele lat – jak mówiłem – żyłem w świecie książek. Początkowo zajmowała mnie antropologia filozoficzna, później historia i psychologia. Politologię uważam za szczyt naukowej wiedzy o człowieku, która umożliwia jego analizę w kontekście instytucjonalnie zorganizowanego społeczeństwa. Dla mnie polityka to sztuka dbania o człowieka i społeczeństwo. W państwie radzieckim polityka zawsze była po innej stronie człowieka. A tak naprawdę chodzi o jedyny racjonalny sposób organizacji życia ludzkiego i różnych form relacji międzyludzkich, aby chronić samo życie i umożliwić rozwój osobisty.
Obecnie prowadzę kurs „Współczesne teorie polityki i władzy” na Ukraińskim Uniwersytecie Katolickim (UUK), a także „Chrześcijański światopogląd i kultura współczesna” w kijowskim Seminarium Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego oraz „Przywództwo” w Instytucie Przywództwa i Zarządzania UUK. Jestem także współzałożycielem „Ukraińskiej Akademii Przywództwa”, dziesięciomiesięcznego programu osobistego i społecznego rozwoju dla młodzieży, autorem jego części formacyjnej. Często też w ukraińskich mediach udzielam wywiadów, w których staram się odkryć wartościowy wymiar działalności politycznej jako szczególnego rodzaju posługiwania. Tematem mojej pracy doktorskiej, której przygotowanie rozpocząłem na Narodowym Uniwersytecie – „Kijowsko-Mohylańskiej Akademii”, jest ideologia bezpieczeństwa narodowego. Badałem i nadal badam złożone zjawisko społecznych i politycznych ideologii, analizując, jak w dzisiejszym społeczeństwie, w kontekście geopolitycznym, polityka bezpieczeństwa narodowego nabiera cech ideologii. Jedna z moich posług to doradztwo zwierzchnikowi Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego do spraw strategii komunikacji.
Staram się zrozumieć procesy społeczne i kontekst polityczny, co pozwala mi zaoferować szczegółową analizę, która dałaby Kościołowi możliwości skutecznego służenia wiernym i wszystkim ludziom dobrej woli. Papież Franciszek podczas jednego ze swoich spotkań z młodzieżą powiedział, że „polityka to najwyższy poziom miłosierdzia”. Ten wymiar polityki ludzkość musi dziś odkryć na nowo.
Nie zajmuje się Ojciec polityką tylko od strony intelektualno-badawczej. Wszedł Ojciec bardzo mocno w praktykę, ale nie w uprawianie samej polityki, a raczej w pomoc jej ofiarom, bo myślę, że tak trzeba patrzeć na młodych chłopców, którzy bronią swojej ojczyzny na wschodzie Ukrainy. Co Ojca do tego skłoniło? Czy ignacjańskie „ayudar a las almas”?
Tak się złożyło, że w czasie magisterki we Lwowie zetknąłem się z kapelaństwem wojskowym. Dzięki temu otworzył się przede mną zupełnie nowy świat. Przede wszystkim środowisko wojskowe zadziwiło mnie swoją szczerością i otwartością. Kierownictwo duchowe i różne formy duszpasterstwa dały wiele okazji do lepszego zrozumienia ludzi, ponieważ wojsko to zawsze stres, a tutaj człowiek potrzebuje szczególnej stabilności psychicznej i duchowej. Duchowość ignacjańska to dobre źródło takiej wewnętrznej siły. Właśnie stąd czerpałem zasoby, aby pomóc młodym ukraińskim żołnierzom. Tak zaczęła się moja droga do posługi w duszpasterstwie wojskowym, która trwa do dziś.
Kiedy w 2014 roku Rosja rozpoczęła agresję wojskową przeciwko Ukrainie, anektując Krym i okupując terytoria na wschodzie kraju, zostałem pierwszym kapelanem wojskowym, który otrzymał zgodę Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych na wyjazd w rejon działań wojennych. Warto wspomnieć, że kapelania oficjalnie pojawiła się w armii ukraińskiej dopiero w 2016 roku, a ustawa o Służbie Kapelana Wojskowego, której jestem również współautorem, została uchwalona przez parlament dopiero w listopadzie 2021 roku. Na początku wojny wszyscy byliśmy wolontariuszami. Każdy próbował pomóc, jak mógł, by wesprzeć ukraińskiego żołnierza. Wtedy to miało bardzo głębokie duchowe znaczenie. Bo dzisiaj Europa i świat już otwarcie mówią o rosyjskiej agresji na Ukrainę. W 2014 roku niewiele mówiono i wiedziano o naszej wojnie, starano się nie wspominać o udziale w niej Rosji ze względu na pewną sytuację polityczną. Dlatego służba kapelana wojskowego na polach frontu ukraińskiego była dla mnie służbą dla człowieczeństwa i prawdy w czasach, gdy cywilizowany świat, który wiele mówi o wartości ludzkiego życia, tak łatwo i całkowicie dobrowolnie próbuje świadomie przymknąć oko na tak oczywiste zło wojny hybrydowej w Ukrainie.
Ojca podopieczni na froncie doświadczają bodaj największych lęków. Ich życie jest w ciągłym niebezpieczeństwie. Są świadkami, jak odnoszą rany albo giną w walce ich koledzy i przyjaciele. Jak oni to przeżywają? Jak Ojciec im w tym pomaga?
Po 2014 roku, jako kapelan w dowództwie operacji antyterrorystycznej, wyjeżdżałem do bardzo gorących stref na ukraińskim Wschodzie: Piaski pod lotniskiem w Doniecku, Debalcewo, strefa przemysłowa Awdijiwka, Szirokino i Wodiane. Kiedy w Siłach Zbrojnych Ukrainy pojawiło się oficjalne stanowisko kapelana jako pracownika cywilnego w wojsku, zostałem pierwszym kapelanem w Korpusie Piechoty Morskiej Ukrainy. I tutaj starałem się działać na dwóch polach: chronić to, co ludzkie w człowieku, w warunkach wojny, i usystematyzować pewien etos żołnierski, który mógłby pomóc w kształtowaniu osobistej duchowej odporności nawet po powrocie z frontu. W wojsku służyłem do października 2018 roku, kiedy zostałem przeniesiony do Kijowa na stanowisko zastępcy szefa Wydziału Duszpasterstwa Wojskowego Kurii Patriarchalnej Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego. Dzisiaj odpowiadam za organizację posługi kapelanów naszego Kościoła w wojsku, za wsparcie rodzin żołnierzy i weteranów, za współdziałanie z organami władzy państwowej w zakresie zaspokajania duchowych i religijnych potrzeb ukraińskich żołnierzy. Jednak doświadczenie wojny – prawie trzy lata na froncie – pozostaje dla mnie kluczowe.
Zazwyczaj definiuję wojnę jako zniszczenie przestrzeni i czasu. Kategorie, do których jesteśmy przyzwyczajeni, widząc i analizując obiektywną rzeczywistość i odczuwając pewien poziom bezpieczeństwa, nagle doznają druzgocącego ciosu. Nie ma już zwykłego podziału na czas, kiedy można odpocząć, i ten, kiedy trzeba pracować. Osłabiają się wszystkie systemy obronne wypracowane przez cywilizację. Rzeczywistość staje się zagrożeniem – cała rzeczywistość. I tutaj ludzka psychika może wybrać nowy tryb funkcjonowania – całkowitą ochronę. To jak spojrzeć na drugą stronę świata, który znamy, na fundamenty ludzkiego społeczeństwa, w którym jedynie użycie siły zapewnia przetrwanie. W końcu agresja staje się podstawowym mechanizmem samoobrony. Mechanizmem, który może obezwładnić człowieka na długi czas. Nawet po powrocie z frontu.
Strach w tym kontekście może przybierać dwie formy: być zdrową odpowiedzią na konkretne fizyczne zagrożenia życia albo głębokim duchowym i psychologicznym kryzysem, w którym przeraża poczucie beznadziei. Ten drugi rodzaj strachu może sparaliżować i to nie tylko na wojnie. Jedynie rozsądek jest w stanie go opanować. Kiedy człowiek rozumie, dlaczego robi to, co musi zrobić, lub przynajmniej szuka odpowiedzi na takie pytanie, łatwiej przetrwać. Jednak wojny nie można sprowadzać tylko do strzałów i wybuchów. Na wojnie żyją ludzie ze swoimi marzeniami, planami, bólami, radościami i rozczarowaniami. Dlatego dobre relacje międzyludzkie, przyjaźń, braterstwo na wojnie pozostają miejscem uzdrowienia. Strach zawsze jest związany z pustką. Jak mówi Pismo Święte, tylko miłość jest w stanie go pokonać (por. 1 J 4,18). Pamięć o tych, których chronisz – rodzinie, krewnych, bliskich – dodaje siły w najtrudniejszych momentach. Moim zdaniem istnieją dwa podstawowe sposoby obrony przed lękami w warunkach wojny – sens i przyjaźń.
Jedną z najdotkliwszych ran żołnierzy pozostaje ból straty. Bardzo dobrze pamiętam, jak w 2015 roku straciłem wielu przyjaciół. Czułem, jakby część mnie ukrywała się w cieniu. Bo kiedy z twojego życia znikają bliscy ludzie, zabierają ze sobą część ciebie. Kiedy człowieka ogarniają ciemności, ważne jest, aby nie chował się w okopach, ale znalazł odwagę, by wydostać się ze swoich lęków i zacząć zapalać gwiazdy: skupić swoje wysiłki na ludziach wokół, by odkryli swój potencjał, stali się jaśniejsi, bardziej wyrozumiali i życzliwsi, by móc w pełni doświadczyć głębi blasku relacji międzyludzkich. W świetle innych łatwiej dostrzec kontury własnej egzystencji. Nazywam tę praktykę starlighting – sztuką zapalania gwiazd.
Ci, którzy wracają z frontu straumatyzowani, poranieni na ciele i duszy, zapewne zmagają się z lękami po strasznych doświadczeniach wojennych. Co można dla nich zrobić?
„Sztuka zapalania gwiazd” jest bardzo przydatna właśnie dla tych, którzy wrócili z wojny. Często mówię, że można wrócić z pola walki, z obszaru zadań bojowych, ale prawdopodobnie nie zawsze można wrócić z wojny. Wojna rani głęboko. Dlatego tak ważna jest terapia duchowa, aby życie znów nabrało barw i sensu. Weterani, którzy wracają do spokojnej codzienności, powinni ponownie pokonać strach i poczuć się rzeczywiście w domu, uwierzyć, że mają prawo do świata bez wojny i że mogą zrealizować swój ludzki potencjał. W takich przypadkach potrzebne jest ramię, na którym można się oprzeć, i uszy gotowe do słuchania. Weterani potrzebują odwagi, by odkryć siebie na nowo. Nie znaleźć, tylko wymyślić. Zobaczyć możliwości i uwierzyć w siebie. W czasie wojny wydałem cztery książki z krótkimi refleksjami na ten temat: poszukiwania sensu, odwagi bycia sobą, wartości życia jako pielgrzymki, poszukiwania wojownika w ludzkim sercu. Dla mnie bycie człowiekiem oznacza stawanie się sobą, odkrywanie własnego potencjału, stawanie się człowiekiem zdolnym do osobistego nawiązywania relacji z innymi ludźmi i z Bogiem. Wojna przede wszystkim rani nasze człowieczeństwo.
Często mówię, że misją kapelana wojskowego jest przebywanie w pobliżu, aby przychylić nieba żołnierzom. Aby chronić największy dar Boży – nasze człowieczeństwo. Nie wierzę w abstrakcyjne „człowieczeństwo”. Ono, jako obraz Boga, ma swoje konkretne współrzędne: zdolność do wyboru dobra, poszukiwania prawdy, obrony sprawiedliwości i kontemplacji piękna. To właśnie próbowałem przekazywać na froncie. Człowieczeństwo zranione wojną potrzebuje powrotu do siebie prawdziwego, zdolnego kochać. To rodzaj świadomości, która może pomóc weteranom uzyskać duchowe uzdrowienie. Łatwiej jest ludziom, którzy wierzą, że mają czym się dzielić z innymi, i będą szukać w cywilnym życiu sposobów, aby dalej służyć swojemu krajowi i swoim współobywatelom.
Co Ojciec chciałby na koniec przekazać Czytelnikom naszego pisma?
Wojna jest szkołą mocy wiary – w siebie, w drugiego człowieka, w niezwyciężoną moc Dobra. Tylko ten, kto znalazł odwagę, by znów pokochać świat i ludzi na świecie, może pokonać wojnę we własnym sercu. Tylko szczera miłość może nadać sens naszemu codziennemu życiu, tylko ona może przełamać monotonię ludzkiego doświadczenia w świecie i skierować nas na nową drogę ku nowym horyzontom. Wierzę, że człowiek rodzi się w drodze – od niemożliwego do rzeczywistego, od siebie wczoraj do siebie jutro. Nie istnieje człowiek bez własnej drogi. Ważne jest, aby mieć odwagę zrobić pierwszy krok. Każde uzdrowienie wymaga tej samej odwagi.
Wydaje mi się, że duchowość ignacjańska mówi właśnie o takiej odwadze. Narodziła się bowiem w sercu pielgrzyma, którego dotknął Duch Boży. Bardzo dobrze pamiętam, jak pewnego dnia podczas intensywnego bombardowania znalazłem się w jakimś ogrodzie, za dziurawym murem, który w rzeczywistości nie mógł mnie przed niczym uchronić. Pociski ścinały gałęzie drzew, wybuchy min wstrząsały ziemią. W takiej sytuacji trudno myśleć. Zrozumiałem, że powinienem się modlić, ale nie mogłem sobie pozwolić na proszenie Boga o ratunek, bo kiedyś przecież wybrałem tę posługę i chciałem być na froncie razem z żołnierzami, aby im służyć. Prosić o ratunek wydawało mi się zdradą samego siebie. Wtedy, pod obstrzałem, zacząłem wypowiadać w myślach dobrze znane nam słowa: „Nie tak jak ja chcę, ale tak jak Ty” (por. Mt 26,39) – „Panie, jestem twój”.
I nie chodzi o pesymizm czy brak nadziei, tylko o miłość, która pokonuje strach. Bycie Bożym w kontekście światowego chaosu jest przejawem tej odwagi, której my, Kościół Chrystusowy, tak rozpaczliwie dzisiaj potrzebujemy. Nie ma człowieka bez własnej podróży. Bez horyzontu, bez sprawy, która wymaga odwagi i wysiłku, bez bliźniego w drodze, bez marzenia większego niż samo życie człowiek nie istnieje. Pozostaje tylko biologia. Wydaje mi się, że zarówno na wojnie, jak i w czasie pokoju największą odwagą, do jakiej zdolny jest człowiek i jakiej od nas, jezuitów, oczekuje dziś świat, jest odwaga wiary. Bez wiary w nowy horyzont nie można wyruszyć w daleką podróż. Bez wiary w siebie nie zrobisz pierwszego kroku. Bez wiary w niezwyciężoną moc Dobra – nie ma drogi do celu.
Tłumaczył Andrey Dudnyk
Wywiad przeprowadzony w styczniu 2022 roku