Jezuita i reggae

Z Wojciechem Kowalskim SJ, duszpasterzem akademickim i młodzieżowym, rozmawia Jacek Siepsiak SJ
Życie Duchowe • LATO 87/2016

Jesteś jezuitą i muzykiem. Życie zakonne godzisz z tworzeniem muzyki reggae i punk.

Nie powiedziałbym, że jestem muzykiem, powiedziałbym raczej, że zajmuję się dźwiękiem. Maluję dźwiękiem. Traktuję dźwięk jak język, którym się komunikuję: najpierw z samym sobą, a później ze światem. Jest to pozawerbalny przepływ z wnętrza, będący odpowiedzią na to, co dzieje się we mnie lub w otaczającym mnie świecie. Bez wątpienia jest w tym Pan Bóg. Często mówi mi o tym serce. W dźwięku, w którym wyrażam własne poruszenia, odnajduję przestrzeń dla ducha, wolność; w niej trwa rozmowa również z Nim.

Punktem wyjścia nie jest jednak szukanie Boga w muzyce. Punktem wyjścia jest wydobycie na wierzch nutki, która we mnie gra; w tym procesie niejako bez mojej intencji, objawia się Jego obecność. Ta obecność potwierdzana jest przez pokój, który przychodzi w czasie rzeźbienia muzyki, satysfakcja oraz poczucie, że mój dźwiękowy komunikat jest prawdziwy, szczery, że wypełnia go światło ze środka. Nawet jeżeli czasem dźwięk staje się zgrzytem, a przekaz bywa trudny, to obecna w nim prawda tworzy link łączący mnie ze Stwórcą. W ten sposób przeżywam muzykę. Życie zakonne jest muzyką. Wszystko dzieje się w jednym sercu.

Nie tworzysz więc drogi do Boga, tylko odnajdujesz coś, co Cię do Niego prowadzi. Co odnajdujesz? Co takiego dokonuje się w dźwięku, którym się zajmujesz?

Dialog. Dialog na głębszym poziomie. Przychodzi mi teraz na myśl Abraham i skierowane do niego słowa: „Wyjdź z ziemi rodzinnej”. Pan Bóg mówi do Abrahama: „Wyjdź z warunków, które znasz, i wejdź w zupełnie nową przestrzeń, by w niej uczyć się Mnie odnajdywać”. Tworzenie muzyki, pisanie ikon, malowanie obrazów, poezja to dialog ze swoim najgłębszym jestestwem i w tym po prostu jest sedno. W tym jest Bóg. Najpierw jest wsłuchiwanie się w jakiś impuls, emocję, poruszenie. Słucham, co to takiego, co on znaczy, w jakim momencie się pojawia, skąd pochodzi, z czym to skojarzyć, jaki kierunek temu nadać? A kiedy nutka zatrzymuje się na dłużej, to siłą swego trwania zaczyna ona drążyć i tym samym zbliża się do sedna. Powoli ujawnia się wyraz… A nieraz bywa po prostu tak, że zaczynam coś nucić ad hoc, zanim pojawi się impuls; wówczas to ja jestem łapany przez muzykę, a nie ona przeze mnie.

Gdybyś nie zajmował się dźwiękiem, nie dotarłbyś do swego wnętrza?

Są inne sposoby dialogu ze sobą, owszem. Książka, górska wędrówka, modlitwa. Z muzyką jednak jest tak, że ona przychodzi jak miły gość i staje się wówczas zaproszeniem. Nagrywam ją i się w nią wsłuchuję. Jeśli zostanie ze mną na dłużej, to znaczy, że warto poświęcić jej czas. Potem powoli wyłania się słowo, znaczenie – treść wydobywana przez dany dźwięk. Pan Bóg jest w tym obecny, lecz inaczej niż w liturgii, to znaczy, że w tym dźwiękowym procesie jest więcej miejsca na spontaniczność, na powiew. Jego obecność potwierdza – jak już mówiłem – pokój i poczucie kontaktu ze swoim sercem. Wywołane to jest przez tchnienie, jakie przynosi ze sobą dźwięk. Ta Abrahamowa podróż jest drogą w głąb siebie, w głąb relacji z Tym, który Jest.

Kluczowe w tym, o czym tu mowa, jest poczucie, że jest się w drodze, że coś nowego się objawia na horyzoncie i wzywa do pójścia za tym. Zatem mogę powiedzieć, że w moim przypadku z muzyką nie jest tak, że przykładowo siadam i stwierdzam, że oto teraz muszę napisać nowy kawałek, bo akurat mam trochę czasu…. Tak to nie działa, nie wywołam wilka z lasu, to wilk wywołuje mnie. A gdy przychodzi zew, to zwyczajnie zaczyna się to robić. Oczywiście, jak to bywa w drodze, pojawiają się też nierzadko wątpliwości, pytanie o sens tego, co się robi. Trudno. To jest część wędrówki…

Zajmowanie się dźwiękiem to dla Ciebie nie tylko praca twórcza, ale przede wszystkim wyrażanie emocji, uwalnianie ich…

Wcześniej, kiedy byłem młodym punkowcem, to rzeczywiście muzyka była kanałem, przez który wydobywałem z siebie przede wszystkim gwałtowne emocje. Obecnie jestem nieco spokojniejszy, toteż do muzyki mam spokojniejsze podejście. Poruszam się na różnych płaszczyznach: literatury, filmu, muzyki, duchowości… Jest dzięki temu więcej możliwości, więcej otwarcia na inspiracje, na pomysły, które mogą przychodzić z wielu miejsc. Czasem fragment zasłyszanego tekstu, jakieś zdanie, scena z filmu, audycja w radiu otwierają coś we mnie i powstaje zalążek pomysłu – nutka, która puka od środka, bo chce być wydobyta na zewnątrz. A później – niczym Jeremiaszowy garncarz – ten podstawowy dźwięk, jakiś basic, uplastyczniam, dodając inne nutki. Czasem zostaje sam basic, bo więcej niczego nie potrzeba, a czasem przyozdabiam go różnymi detalami, tak jak potrafię. To wszystko dzieje się w czasie; tutaj uszy nieraz podpowiadają, co w warstwie szczegółów można by jeszcze dodać, a czego nie.

Zostawiasz to dla siebie czy dzielisz się z innymi?

Oczywiście, dzielę się, bo muzyka jest pewnym komunikatorem. Chce się tym dzielić i cieszę się, jeśli ktoś przyjmuje lub docenia to, co robię. W swej istocie muzyka ma wymiar społeczny, bowiem dotyczy relacji, dialogu, opowieści o czymś i dla kogoś. Nie zostawiam tego dla siebie, tylko wysyłam w świat z nadzieją, że może kogoś to zainspiruje. Robię to, bo jestem przekonany, że tu się wydarzyło coś cennego. Skoro mnie to pochłonęło, to może także dla kogoś innego stanie się owym kluczem otwierającym horyzonty. Czasem jednak jestem onieśmielony w tym dzieleniu się swoją twórczością, bo mi się wydaje, że dla innych nie jest ona czytelna i że to, co robię, jest przed kimś zasłonięte kotarą moich osobistych słów, wrażeń, wyobrażeń i percepcji. Opowieść ta jest niczym odbicie w lustrze, w którym ujawnia się bezpośredni kontakt z samym sobą. A takie doświadczenie nie musi przecież interesować drugiej osoby. Lecz są tacy, którzy są zainteresowani, słuchają. Garstka.

A czy zajmowałeś się dźwiękiem we wspólnocie, tworzyłeś coś z innymi?

Dawno temu było kilka jam session z bębenkami i lekkim „pohukiwaniem”. Wtedy nie szukaliśmy głębi Boga, tylko wyrażaliśmy siebie, choć miało to także pewien wymiar duchowy. To było jednak doświadczenie sprzed lat, mocno wspomagane – że się tak wyrażę – „dymem”. Kiedy później grałem w zespole, wspólne granie przybierało formę raczej gotowych pomysłów. Poruszaliśmy się w stylistyce reggae i punka, więc chcieliśmy, żeby nasze utwory miały pewien całościowy, uporządkowany układ. Nie było wzajemnego słuchania się i pytania, dokąd zmierzamy, lecz przynosiliśmy gotowe pomysły. To, co buduje wspólnotę, to przestrzeń spotkania, której z różnych racji nierzadko nam brakowało. Do przeżywania muzyki w takiej atmosferze potrzeba wielkiego zaufania wobec siebie, czasu, wolności i oczywiście odpowiednich osób. Nie z każdym da się zbudować dobry, rozumiejący się zespół, który poza muzyką ma w sobie także klimat przyjacielski.

Muzyka poza nurtem pop, muzyka undergroundowa, a taką właśnie muzyką się zajmuję, w swojej istocie była zawsze muzyką wspólnotową. Tworzona była przez ekipy lubiących się ludzi. Punk, reggae czy hip-hop są tego dobrym przykładem: ktoś podaje jakąś nutę lub beat, dalej pojawia się dźwiękowa zajawka, ktoś zacznie się do tego poruszać, nucić, ktoś zacznie nawijać, ktoś inny uderzać w bębenek i naprzód… Takie dźwięki są zaczepne, są chwytliwe, mają swój rytm, który łaskocze serce. Pewnym paradoksem jest fakt, że obecnie taką muzykę (która ma w sobie wymiar wspólnotowy) robię sam. Budowanie wspólnoty sam ze sobą – może na tym etapie życia właśnie tego mi potrzeba…

Nie potrzeba jakiegoś szczególnego przygotowania, by w nią wejść.

Myślę, że nie. Potrzeba jedynie otwartości na pomysł, chęci, spontaniczności. Zdarza się czasem jednak, że prostota, a więc i siła takich rytmów, może pójść w stronę czystej rozrywki. Wówczas następuje duże uproszczenie muzyki, która w swej podstawowej warstwie ma moc transmitowania wielkich treści. Przykładowo, reggae od zawsze kojarzy mi się z duchowością. Przez pewną powtarzalność, przez swoją transowość może dotrzeć do duszy, a tam są o wiele ważniejsze rzeczy niż potrzeba rozrywki. Kiedyś dwie kapele – Izrael i Gedeon Jerubbaal – miały teksty zakorzenione w Biblii. Obecnie w warstwie tekstowej nie mówi się wprost o Bogu. Tymczasem reggae ma podstawy do tego, by właśnie o Nim mówić. Podobnie hip-hop ze swoim prostym rytmem; byłaby to konkretna bomba. To wszystko bowiem bazuje na pierwotnych dźwiękach, których ludzie używali od tysięcy lat we wszystkich kulturach. Bo jest rzeczą jasną, że te dźwięki dotykają serca. A dotknięte serce zaczyna z siebie coś wydobywać. W ten sposób rodzi się przekaz duchowy, dialog z samym sobą, a wszystko to dokonuje się w prostocie i prawdzie. Chociaż skądinąd wiem, że w przestrzeni hip-hopu są raperzy, którzy opowiadają o sprawach Bożych. I są słuchani przez wielu… mimo że dla mainstreamu takie sprawy nie są popularne.

Rzeczywiście muzyka reggae ma w sobie taki potencjał. Kiedy pracowałem jako młody duszpasterz akademicki w Nowym Sączu, mieliśmy Msze, na których graliśmy w różnych stylach muzycznych. Była też Msza reggae. Przyszło na nią mnóstwo młodych ludzi i cały kościół modlił się w rytm reggae. Miałem poczucie niesamowitej wspólnoty: wspólnego wielbienia Boga. W reggae jest potencjał nie tyle koncertowy i rozrywkowy, ile właśnie duchowy, sprzyjający głębokiej modlitwie.

Potencjał jest i muszę ci powiedzieć, że mnie ogromnie zainspirowałeś. Może nasza rozmowa jest zaproszeniem, by podobnie zrobić w Kłodzku, gdzie jestem duszpasterzem. Nie ma piękniejszej muzyki do mówienia o sprawach duchowych, o Bogu, niż właśnie reggae. To nie są tylko dwa akordy. Ta muzyka połączona z biblijnym tekstem może stać się kilofem, który gdy dokopie się do źródła, sprawi, że zacznie płynąć coś nowego, świeżego, coś, co ogarnie wielu słuchaczy i da im doświadczenie Boga. Nie ma przecież piękniejszych, wznioślejszych i ważniejszych słów niż te w Biblii. Łącząc je z taką muzą, miałoby się rewelacyjne narzędzie pomagające ludziom zbliżyć się do głębi.

Reggae ma w sobie coś z sakralności. Odwołując się do czegoś bardzo podstawowego i prostego, porusza duszę. Nasuwa mi się pewna analogia z ruchem charyzmatycznym, z którym byłem związany od podstawówki. Najpierw przeżywałem tam intensywne poruszenia, później jednak doświadczyłem wielkiego uproszczenia, a ono doprowadziło mnie do ciszy, do jednego dźwięku. Ten dźwięk stał się dla mnie wypełnieniem, sytością. Trwałem przy jednym słowie, a to wprowadziło mnie w medytacje, w ciszę przed Bogiem. Podobnie jest właśnie w przypadku reggae: prosty rytm, proste słowa prowadzące do głębi, do ciszy przed Bogiem.

Tak jak biel jest zwieńczeniem wszystkich barw, nasyceniem pełni, tak cisza jest ostatnim dźwiękiem, do którego wpływa muzyka. Rytm reggae pomaga wejść w kontakt ze swoim sercem. Człowiek to intuicyjnie czuje. A dodatkowym paliwem staje się słowo. To podprowadza pod absolutną prostotę myśli, która prawdopodobnie ostatecznie przechodzi w wyciszenie i w pokój. Cisza to chyba ostatni dźwięk w muzyce. Od niej być może wszystko się zaczyna i na niej być może wszystko się kończy. Reggae może być środkiem, który pomoże osiągnąć człowiekowi prostotę doświadczenia Pana Boga i siebie. Pozwoli doświadczyć takiej przejrzystości, by w prostocie jednego dźwięku dostrzec Pana Boga. Pan Bóg jest prosty, Trójca jest prosta… trzy klawisze w jednym akordzie, e-moll.

Do takiej duchowej prostoty trzeba jednak dojść.

Oczywiście, bo to jest droga. Na siłę, automatycznie niczego nie da się uprościć. Trzeba przejść drogę niczym Abraham, który dwadzieścia pięć lat czekał na wypełnienie się obietnicy Pana Boga dotyczącej Izaaka. Dwadzieścia pięć lat przepłukiwania w sercu różnych treści, pielęgnowania w nim tego, co zostało doświadczone jako wartościowe, i rezygnowania z tego, co jest nieważne lub małostkowe, po to, by zbliżyć się do esencji. Prostota. Nie osiągniemy jej, tworząc jakiś „program zdobywania prostoty”. Droga pozostaje drogą i trzeba nią podążać, żeby zrozumieć, co i jak ma być, co i jak ma pozostać, co się liczy tak ostatecznie. Zajmuję się muzyką, odkąd skończyłem czternaście lat – wtedy po raz pierwszy miałem w rękach gitarę. Potem były czasy punkowe i wylewanie gorącej emocjonalnej lawy. Dwa lata temu nagrałem z zespołem płytę punkową, rok temu płytę reggae’ową, a dziś zajmuję się projektem łączącym kilka muzycznych stylów, z których wszystkie bazują na powtarzalności i prostocie. Prawdą jest, że nie potrafię grać skomplikowanych rzeczy, ale także prawdą jest, że trans i niezłożoność podobają mi się i muzycznie mnie pociągają. To do mnie przemawia.

Cały czas jestem w drodze, szukam nowych horyzontów i czuję, że przede mną jest przestrzeń. Wiem, że trzeba iść dalej i że na tej drodze wiele rzeczy będzie się nieustannie upraszczało. Prostota to cel, a nie początek. Ona nie może być na początku, bo ja jej dopiero szukam i nie wiem, jaka ma ona być, i też nie wiem, jak ona wygląda, jak ma być wyrażona. Ona się powolutku wyłania na moment, jak światełko latarni. Z prostotą jest tak jak w tym dowcipie, który pewnie znasz: na jednym koncercie kontrabasista szarpie wszystkie struny, na drugim inny – używa tylko dwóch. Pierwszy ciągle szuka, ten drugi – już znalazł. Na początku jest właśnie szukanie, które rozpoczyna się od wsłuchania się w nutkę własnego serca. Jeśli się moje serce upraszcza, to i muzyka będzie upraszczana i podprowadzi mnie do takiego miejsca, w którym będę wiedział: „To jest to”. Każda kolejna płyta, którą nagrywałem, jak dotąd zawsze mówiła mi: to jeszcze nie to.

Myślę więc, że jestem w drodze. Robię swoje rzeczy, niczego nie próbuję naśladować, choć oczywiście bazuję na pewnej bibliotece dźwięków, którą zdobyłem przez te wszystkie lata. Mam swoje ulubione kapele, które na pewno wytatuowały się w mojej muzycznej wrażliwości. Czuję przy tym, że moja droga muzyczna, jest drogą samotnika. Nie piszę hitów, moje utwory nie mają zwrotek i wpadającego w ucho refrenu. Jestem raczej muzycznym zygzakiem na piachu. Zawsze to jakiś ślad…

W reggae jest też coś, co sprawia, że na koncercie człowiek czuje się współtwórcą atmosfery. Nie jest tylko widzem.

Bez wątpienia. Jeśli tak są przeżywane koncerty, to tylko bardzo dobrze. Bo jeśli widz jest odgrodzony od zespołu, to nie współtworzy razem z nim klimatu. Kiedyś na przykład w czasie koncertów punkowych załoga wchodziła na scenę, skakała z niej, dawała muzykom swoją energię, współtworzyła wydarzenie. Tak też było na koncertach muzyki reggae. Dziś być może między muzykiem a widzem jest coraz częściej dystans, są rampy, ochrona, a to utrudnia zawiązanie relacji. Jeśli koncert odbywa się na zasadzie: my tu, a wy tam, to ja dziękuję za taki koncert, wolę sobie pograć w pokoju. W muzyce szukam głębi, szukam współbycia… Jeśli tego nie ma na koncertach, szukam tego gdzie indziej. W najbliższym czasie będę miał możliwość zagrać cztery razy dla ludzi i już wiem, że nie będzie ogrodzenia, rampy ani ochrony; inaczej sobie tego nie wyobrażam.

W kontekście tworzenia muzyki chciałbym zapytać jeszcze o czas świętowania, o szabat. Dla mnie czas wolny od pracy to także okazja do tego, by być twórczym. Święto nie jest tylko do tego, by się najeść, a później pozmywać. To także czas na kulturę, która wejdzie w sferę sacrum tylko wówczas, jeśli nie będzie przeżywana w sposób bierny. Kiedyś śpiewaliśmy, tańczyliśmy, graliśmy na instrumentach. Dziś najczęściej oglądamy telewizję.

Niestety wiąże się to z tym, że dziś kultura chce przede wszystkim produkować konsumentów. Komu miałoby zależeć na tym, aby człowiek był twórczy? Człowiek ma być odbiorcą, klientem, nudziarzem, który korzysta z rozrywki. Jak dziś pomóc człowiekowi odkryć pragnienie tworzenia, pragnienie stwarzania? Pan Bóg uczynił nas na swoje podobieństwo, a On jest przecież Tym, który – jak mówi św. Ignacy Loyola – cały czas się trudzi, stwarza, a więc i nieustannie zaprasza człowieka do kreatywności. Każdy ma w sobie to podobieństwo do Boga.

Szabat byłby w tym kontekście propozycją do zatrzymania się, do kontemplowania dzieła stworzenia i niejako współuczestniczenia w nim, by coś „dotworzyć”. Pytanie, czy młodzi są wychowywani w takim klimacie? Ksiądz Tischner mówił, że w podejściu do drugiego człowieka nie chodzi o to, by uzyskać zachowanie, które mi odpowiada, tylko by pomóc mu wydobyć z siebie wolność. Myślę, że to jest bardzo twórczy, kreatywny proces. Młodych trzeba by wprowadzić w życiodajną przestrzeń, w której będą mogli rozłożyć skrzydła, w której będą mogli poczuć, że oni też mogą coś stworzyć. To jest świetne, to jest przekroczenie własnych granic, to uczestnictwo w dziele stworzenia. Człowiek w takiej dynamice staje się twórcą i przestaje być tylko konsumentem. Człowiek w takiej dynamice staje się kimś, kto bierze sprawy w swoje ręce i nadaje im taki kształt, jaki chce. Jak to zrobić? Pokazując im swoim życiem, że jest inny świat niż ten, który znają. Może zechcą go poznać, może odkryją coś prawdziwego, może odkryją pasję i pochłonie ich ona i być może pójdą własną drogą.

Jak przełamać bierność młodych i wzbudzić w nich twórczy niepokój?

Robić swoje. Celebrować życie. Być tym, kim się jest. Będąc stworzonym na obraz i podobieństwo Boga, mamy w sobie naturalny, wpisany w serce talent do bycia kreatywnym na właściwy sobie sposób. Kreatywność to oddawanie chwały Bogu, który jest samym Życiem i drogą ku utraconym ogrodom, drogą do prostoty i głębi. Pop kultura tego nie da, bo tego nie ma; jest płaska jak wydeptana setkami butów droga. Jeśli moje życie mogłoby być dla kogoś inspiracją, impulsem lub nawet prowokacją – w tym znaczeniu, że sprowokuje do refleksji, do poszukiwań – a więc nie skandalem, to warto, żeby to moje życie takie było. Celebracja życia nie musi oznaczać przeżywania życia w kontemplacji i w spokoju. Celebracja może być życiodajną aktywnością na rzecz pomnożenia życia i wywołania ruchu.

Jest też przekraczaniem tego, co zwykłe i schematyczne w kieracie dnia powszedniego. Przyznam, że dla mnie kwintesencja świętowania to wyjść poza to, do czego przyzwyczajają cię codzienne obowiązki. W tym pomaga nam twórczość i kreatywność.

Tak. Jest jak wiatr przypisywany tym, którzy narodzili się z ducha. A więc kreatywność to nieszablonowość, a ta z kolei cechuje również relację i dialog. Gdzieś przy końcu znajduje się życiodajna głębia. Esencja.