Zaproszenie do udziału w ankiecie na temat codziennej modlitwy skłoniło mnie do zastanowienia się, jaka jest modlitwa w moim życiu. Mówiąc szczerze, nie były to łatwe przemyślenia i długo skrywałam je w sercu. Gdy jednak odważyłam się przelać swoją refleksję na papier, poczułam w sobie radość. Myślę, że zatrzymanie się i zastanowienie nad tym, co się robi w życiu, potrzebne jest każdemu człowiekowi. Dziękuję więc Redakcji, że mnie do tego namówiła.
Modlitwa jest dla mnie przygodą i podróżą po fascynującej krainie duszy. To spotkanie z przyjaciółmi, szczególnie ze św. Teresą od Dzieciątka Jezus i Duchem Świętym – przewodnikiem w drodze do Boga. Dziś nie wyobrażam sobie dnia bez modlitwy, bez porannego przyklęknięcia przed obrazem Jezusa i Maryi, które wiszą w moim pokoju. Nie zawsze jednak tak było.
Jako cztero- czy pięcioletni brzdąc nie znosiłam chodzić do kościoła, wolałam mecz piłki nożnej. Na stadionie coś się działo, był ruch, ludzie krzyczeli, sędzia gwizdał – to mnie bardzo pociągało. W kościele natomiast trzeba było zachować ciszę i spokój. Nie wolno było chodzić po kościele, a ksiądz mówił rzeczy, których nie rozumiałam. W czasie Mszy świętej najlepiej więc mi się spało.
Później przyszły pierwsze lekcje religii i siostrom zakonnym udało się otworzyć moją wyobraźnię na Boga. Pomaleńku wprowadzały mnie w świat, którego nie można zobaczyć okiem, a który nadaje temu, co widzę, sens. Moje dziecięce modlitwy były jednak bardzo asekuracyjne i sztywne. Bardzo bałam się Boga. Jawił mi się On jako surowy, nieugięty Jegomość, który nie znosi sprzeciwu. Wydawało mi się, że z Bogiem się nie rozmawia, że Jego się słucha. Często odczuwałam lęk, że jeśli coś mi się nie uda, czegoś nie będę potrafiła zrobić, zostanę przez Niego ukarana: Bóg perfekcjonista akceptuje przecież jedynie takich samych perfekcjonistów, inni nie mają u Niego szans.
Bardzo się starałam odmawiać pacierz rano i wieczorem, a jednak nie umiałam zmienić mojego obrazu Boga. Samo skupienie się na „suchych” modlitwach z książeczki do nabożeństwa nie otwierało mnie na Boga, wręcz przeciwnie – zaczęłam się na Niego zamykać. Pan Bóg bardzo sprytnie to wykorzystał. Pozwolił mi na konflikt ze sobą. Można nawet powiedzieć, że go sam sprowokował. Ukrył się przede mną i im więcej się modliłam, tym większy odczuwałam do Niego żal. Żal, że mnie zostawił, że nie pomaga mi w moich kłopotach, nie troszczy się o moje zdrowie. Innym daje radość i zadowolenie, dla mnie zostaje tylko to, co Mu spadnie ze stołu.
Kilka lat ciągłej walki z Bogiem i z samą sobą nie były dla mnie łatwe. Okazał się to jednak czas bardzo potrzebny. Przede wszystkim po to, by otworzyć moje serce na głos Boga i zaangażować w relację z Nim nie tylko usta, ale również serce. Dzięki temu moja modlitwa stała się rozmową z Bogiem, a nie monologiem. Kiedy do mojej duszy pozwoliłam wejść Duchowi Świętemu, bardzo dużo zmieniło się w moim życiu. Przede wszystkim modlitwa nie jest już dla mnie obowiązkiem czy koniecznością. Stała się podróżą w nieznane, ale bezpieczne miejsca. Daje mi wolność i swobodę. Na niej mogę spytać o wszystko i jeśli tylko jestem cierpliwa i uważna, znajduję odpowiedzi na moje pytania i wątpliwości. Nauczyłam się, że modlitwy nie można traktować jak „kuponu do nieba”, który codziennie odcinany zapewni nam miejsce w wieczności. Nie wystarczy zrobić „ciach” i sprawa załatwiona, już jestem bliżej. Nie. Modlitwa składa się z czynu i słowa. Te dwa wymiary są integralną częścią modlitwy i jeśli któryś z nich się odrzuca, to okłamuje się samego siebie.
Gdy zaczynała się moja bardziej świadoma relacja z Bogiem, nie do końca to rozumiałam, a raczej nie do końca chciałam zgodzić się na realizację tego w moim życiu. Na modlitwie przychodziły podpowiedzi, w jaki sposób na przykład wyciągnąć rękę do osoby, która mnie skrzywdziła; jak okazać więcej cierpliwości komuś, kto mnie irytuje; pojawiała się zachęta, by większą uwagę zwracać na swoje zachowanie w czasie Mszy świętej, na swoją postawę w życiu codziennym i na modlitwie. Takie myśli zwiastuny, które pojawiały się w mojej głowie, powodowały irytację. Przecież ja, taka idealna, na pewno wszystko robię dobrze! No cóż, Bóg wiedział, co mówi. Po jakimś czasie, gdy pierwszy lęk przed prawdą o samej sobie mijał, przyznawałam Mu rację. Tak, w tych sprawach trzeba się podciągnąć, nie jestem taka wspaniała, za jaką się uważałam.
Od momentu, gdy dałam Bogu „zielone światło”, moje życie nabrało tempa. Mam teraz prywatnego nauczyciela, który jest ze mną dzień i noc. Ma do mnie dużo cierpliwości, siły, nie zrażają Go moje upadki. Teraz już zawsze jesteśmy razem: ja i On. Razem zaczynamy i kończymy dzień, razem go spędzamy, razem chodzimy „na wagary”, tylko potem ja nadrabiam zaległości. Dzięki naszym codziennym rozmowom staję się spokojniejsza. Jest we mnie więcej radości, wyrozumiałości, patrzę na świat oczyma Boga i nie zmykam się przed drugim człowiekiem, przed złem, które każdy z nas w sobie ma. Nauczyłam się, że wady swoje i bliźnich trzeba znosić, lecz nie wolno ich usprawiedliwiać, należy z nimi walczyć.
Modlitwa daje mi do tego siłę. Daje mi siłę do szukania prawdy o Bogu, sobie samej i drugim człowieku. Prawda jest bowiem w moim życiu najważniejsza.