Nie bójcie się, Bóg prowadzi Kościół

Z ks. Robertem Skrzypczakiem, wykładowcą teologii na Akademii Katolickiej w Warszawie, rozmawia Stanisław Łucarz SJ
Życie Duchowe • ZIMA 121/2025
Dział • Rozmowy duchowe
Zdjęcie z arch. ks. Roberta Skrzypczaka

Kończące się ćwierćwiecze zaczęło się bardzo obiecująco, ale szybko na horyzoncie pojawiły się czarne chmury. Najpierw 11 września i walące się wieże World Trade Center, a później sytuacja w Ko­ściele. W ostatnich dniach pontyfikatu Jana Pawła II wtedy jeszcze kardynał Joseph Ratzinger w czasie Drogi Krzyżowej w Koloseum mówił o Kościele przypominającym tonącą łódź i wołał: „Przera­ża nas brud na szacie i obliczu Twego Kościoła”. Jak patrzysz na to ćwierćwiecze?

Z dużym zainteresowaniem. Alfred Cholewiński SJ, mój nauczy­ciel wiary, powiedział kiedyś, że jeśli dziś chce się być chrze­ścijaninem i głosić Dobrą Nowinę, to nigdy nie powinno się wypuszczać z jednej ręki Pisma Świętego, a z drugiej – gazety. W ten obrazowy sposób chciał powiedzieć, że Bóg przemawia do nas w dwojaki sposób: przez słowo zawarte w świętych tek­stach i poprzez fakty, ponieważ jest Panem historii, przez nią się wyraża i używa jej języka. Uwagę na to zwracają nam też jubileusze – biblijna kategoria, która pokazuje, że historia bez działania Boga jest pusta. Mówi się, że jeśli ktoś nie uczy się na błędach przeszłości, to będzie nadal je popełniał. Ale to za mało. Jubileusze, o których mówi Tora, czyli Prawo Boga, z jed­nej strony pozwalały świętować rocznice czegoś, co już było, a z drugiej – wybiegać naprzód, bo Bóg działa dalej.

Stąd właśnie wzięła się idea przypadającego co siedem lat roku szabatowego i wielkich jubileuszy obchodzonych po siedmiu okresach szabatowych, czyli co pięćdziesiąt lat. One pokazy­wały, że człowiek nieustannie żyje nadzieją, którą budzą Boże obietnice.

Często jednak nasze ludzkie nadzieje się nie spełniają…

Ponieważ ludzkie nadzieje, nawet te inspirowane świętymi tekstami – jak mówił Benedykt XVI – zwykle mają „za krótkie ręce”, by się spełnić. Człowiek ma pragnienia, by zharmonizo­wać swoje działania z Bogiem, na przykład w kwestii miłości bliźniego, przebaczenia, tworzenia na ziemi godnych warun­ków życia, ale często to nie wychodzi i jest „jak zwykle”. Wspo­mniane jubileusze biblijne stały się podstawą do oczekiwania innego rodzaju interwencji – interwencji Mesjasza. Dopiero On będzie spełnieniem wszystkich ludzkich nadziei wzbudzo­nych Bożymi obietnicami. Bo nadzieja jest ogromnie ważna, ale człowiek sam nie jest w stanie spełnić swoich oczekiwań. Potrzebne jest działanie Boga.

A więc Boże obietnice mogą budzić niewłaściwe, ludzkie nadzieje?

Żydzi nie uznali w Jezusie Mesjasza ze względu na swoje przy­wiązanie do myśli, że kiedy Mesjasz przyjdzie, to zaprowadzi pokój i sprawiedliwość już tu, na ziemi. Świetnie pokazuje to znana anegdota: do słynnego rabina przybiegają ludzie i wołają: „Rebe, rebe, ponoć Mesjasz przybył na ziemię!”. A rabin spo­kojnie podszedł do okna, popatrzył na zewnątrz i powiedział: „To pogłoski, żaden Mesjasz nie przyszedł, bo nic na świecie się nie zmieniło. Dalej mamy krzywdę i niesprawiedliwość”. Tym­czasem Jezus przychodzi i nie mówi, że uczyni nam na ziemi raj, tylko obiecuje królestwo Boże nie z tego świata. Stąd chrze­ścijanie od samego początku żywili innego rodzaju nadzieję, co powodowało, że sami o sobie mówili, że są cudzoziemcami w obcym świecie.

Nasza nadzieja dzięki Chrystusowi przechodzi przez krzyż aż do Zmartwychwstania. Ośmielamy się pokładać nadzieję w czymś, czego człowiek sam nie może sobie dać. To było piękne na przy­kład u Ojca Pio. Ludzie przychodzili do niego i prosili o mo­dlitwę w różnych intencjach, ale często ich oczekiwania były „minimalistyczne”, ponieważ bali się kolejnego rozczarowania. Pewna niewidoma kobieta poprosiła: „Ojcze Pio, pomódl się, żebym odzyskała wzrok chociaż w jednym oku”. Ojciec Pio od­powiedział jej: „Stoisz przed Bożym Majestatem i nie prosisz, by otworzył ci dwoje oczu?! To masz, jak chcesz”. Dlatego Ojciec Pio często powtarzał: „Ośmielcie się pragnąć!”. Ośmielcie się wychodzić poza swój horyzont, oczekiwać czegoś, co po ludz­ku wydaje się absurdalne, a co Bóg może spełnić.

Myślę, że bardzo wielu ludzi Kościoła miało podobne „przyziemne” nadzieje związane z nowym tysiącleciem. Mówiło się, że teraz już nastaną nowe czasy, także w Kościele, i wielu ludzi się rozczarowało.

To oznacza tylko jedno: że jesteśmy niewolnikami czasu. Uza­leżniamy swoje oczekiwania i nadzieje od kalendarza i zegara. Świadczą o tym chociażby noworoczne postanowienia, tylko że już w okolicach marca, jeśli nie wcześniej, jesteśmy zawie­dzeni, bo się nie udało. To ludzkie miary stosowane do Boga. A Bóg jest ponadczasowy. Posługuje się czasem jako narzę­dziem. Póki żyjemy tu, na ziemi, w warunkach czasu i prze­strzeni, pozostawia znaki czasu i ślady w przestrzeni. Jest Bo­giem, który przychodzi, działa i chce nas pociągnąć za sobą, byśmy kiedyś, w wieczności, mogli doświadczyć, co to znaczy niekończąca się miłość Boga. Właśnie w tym miejscu mamy „za krótkie ręce”, by to zrozumieć. Brakuje nam ludzkich kate­gorii, które mogłyby to oddać. My, chrześcijanie, ciągle szuka­my odpowiednich pojęć, by opisać nadzieję, którą budzi w nas Duch Święty, i ciągle ich nie znajdujemy.

Natomiast wracając do sytuacji Kościoła w pierwszym ćwier­ćwieczu, o której mówiłeś na początku i nad którą załamuje­my ręce, bo się nam wydaje, że nigdy nie było tak źle. Myślę, że warto by było porozmawiać na ten temat z historykiem Ko­ścioła, bo on z pewnością oddramatyzowałby nasze odczucia. Kościół przechodził już nie jeden i nie dwa kryzysy. Dla mnie przekonująca w tym względzie jest opinia arcybiskupa Fultona Sheena, który powiedział przed laty, że mniej więcej co pięćset lat Kościół przechodzi potworny kryzys, sięgający korzeni jego tożsamości. Tak było pięćset lat po zmartwychwstaniu Chrystu­sa, kiedy upadał Rzym. Wydawało się, że barbarzyńcy z półno­cy zniszczą cały dorobek Kościoła: i apostolski, i ten związany z pierwszymi wiekami chrześcijaństwa. Po kolejnych pięciuset latach przyszedł następny ogromny kryzys wiarygodności Ko­ścioła w czasach dwudziestokilkuletnich papieży wybieranych na dwa, trzy lata, potwornej degrengolady moralnej, kupowa­nia urzędów kościelnych, konkubinatu kapłanów i homosek­sualizmu kleru, który ujawnił św. Piotr Damiani w Liber Go­morrhianus… Tak jakby Ewangelia przestała już kogokolwiek obowiązywać i została odwieszona na kołek. Około roku 1500 mamy następny wielki kryzys Kościoła, który rozpada się na świat katolicki i wiele światów protestanckich.

A po kolejnych pięciuset latach, już w naszych czasach, rozpoczął się nowy kryzys…

Fulton Sheen podkreśla jednak, że na wszystkie te kryzysy Bóg zawsze odpowiada jakimś genialnym rozwiązaniem duszpaster­skim. Tylko że ów geniusz ratujący Kościół nie tkwi w świetnych planach uzdrowienia czy przebudowy Kościoła, ale przychodzi przez świętych. Około 500 roku Bóg pomógł Kościołowi przez papieża Grzegorza Wielkiego, który rozpoczął nową ewange­lizację i odnowę liturgii. Tysiąc lat temu pomoc przyszła przez papieża Grzegorza VII Hildebranda, który postawił na reformę Kościoła i pierwszeństwo dla prymatu Boga. Temu podporząd­kował odnowę liturgiczną i duchową Kościoła. Po kolejnych pięciuset latach mamy świętego papieża dominikańskiego Piu­sa V z reformą Soboru Trydenckiego, która odnowiła w Kościele i doktrynę, i architekturę, i estetykę. W tym czasie pojawiło się też wielu świętych. Wielką postacią na kryzys naszych czasów był według Sheena Jan Paweł II. Sheen uważał, że taki papież pojawia się raz na pięćset lat. To musiał być wielki człowiek, patrząc na to, jak zawzięcie jest dziś zwalczany.

W czasie Wielkiego Jubileuszu 2000 roku papież Jan Paweł II, i nie tylko on, wiele mówił o oczyszczeniu pamięci i przebaczeniu. Wy­dawało się, że to będzie nowy początek – tym razem już bez balastu trudnej przeszłości. Czy nie zostało to wykorzystane przeciwko Ko­ściołowi i uznane za jego słabość?

To są gesty związane ze sposobem przeżywania jubileuszy: prośba o wybaczenie, pojednanie z wrogami, rekompensowa­nie krzywd, wynagradzanie braków… Po te starotestamento­we idee sięgnięto około roku 1300, kiedy powrócono w Koście­le do praktyki jubileuszy. Jednak nie to jest tu najistotniejsze. Jan Paweł II, wprowadzając Kościół w nowe tysiąclecie, nie miał żadnego programu duszpasterskiego ani żadnych magicz­nych rozwiązań. Mówił o tym w liście Novo millennio ineunte na zakończenie Roku Jubileuszowego 2000, podkreślając, że jest tylko jedno skuteczne rozwiązanie: powrót do żywego, osobo­wego Chrystusa. To, jak wiele racji miał papież i jak genialne to rozwiązanie, pokazuje jego prostota. Zawsze najskuteczniejsze są rozwiązania najprostsze. To my jesteśmy mistrzami kom­plikacji. Ciągle usiłujemy tworzyć jakieś bypassy, żeby obejść Pana Jezusa i poradzić sobie bez Niego. Jakby ta samodzielność miała dać nam więcej satysfakcji.

Tymczasem – jak podkreślał Jan Paweł II, ale też Benedykt XVI, a przed nimi wielu świętych – mamy jedno rozwiązanie: to Jezus Chrystus. Ocalejemy, o ile damy Mu się pociągnąć. Reforma Kościoła zawsze zaczyna się od powrotu do prymatu łaski. Jeśli pierwszeństwo przejmie człowiek i jego inicjatywy, jak chociażby dziś sztuczna inteligencja, to polegniemy. Boża katecheza dziejów polega na walce z naszą idolatrią, jak przy okazji stawiania wieży Babel, kiedy człowiek sam chciał sięgnąć nieba. Bóg mu to uniemożliwia, by nie zrobił siebie krzywdy.

Dziś w świecie zachodnim chrześcijaństwo się rozpada. To prawda. Ale kiedyś pewien kardynał opowiadał mi, jak wy­glądał jeden z konsystorzy zwołanych przez papieża Francisz­ka. Niektórzy kardynałowie narzekali, że tracą powołania, że muszą zamykać seminaria, że ludzie przestali chodzić do ko­ścioła i korzystać z sakramentów, że wszystko się zatraca i nie ma nadziei. I wtedy cierpliwość stracili kardynałowie z Azji i Afryki, pytając: „Jak długo będziecie usiłowali zdominować to spotkanie waszymi partykularnymi problemami?”. To pyta­nie pomogło pozostałym kardynałom dostrzec, że świat to nie tylko Zachód, że Kościół ma też inną twarz, bo na Wschodzie kardynałowie mają inne „problemy”: ogromne przebudzenie duchowe w Chinach, w Wietnamie, na Filipinach, w Afryce. Tam brakuje rąk do pracy. To, o czym mówili, przypomina cza­sy św. Franciszka Ksawerego, który pisał z Indii: „Gdzie są ci ludzie, którzy na uniwersytetach debatują o Bogu? Bo tu dzieci nieustannie chcą słuchać o Panu Jezusie i nie pozwalają kapła­nowi nawet zjeść czy odmówić brewiarza”.

I tak jest dzisiaj na przykład w Zambii, gdzie w jednym semina­rium mamy tysiąc dwustu kleryków. To budzi szacunek wobec tego, co dzieje się w Kościele afrykańskim. Co więcej, Jan Pa­weł II, do którego ciągle tu wracamy, przed Jubileuszem Roku 2000 mówił, że trzecie tysiąclecie będzie należało do ewangeli­zacji Azji. Wtedy się wydawało, że to jakaś metafora. Azja? Jak? Tymczasem dziś Kościół w Azji prężnie się rozwija. Mamy coraz więcej powołań indyjskich, wietnamskich… Gdyby nie polityka ograniczeń ewangelizacji w kantonach Chin, mielibyśmy tam nawrócenia liczone w milionach. Bardzo ciekawe rzeczy, je­śli chodzi o katolicyzm, dzieją się w Japonii. My jednak ciągle tkwimy z głową zanurzoną w akwarium z napisem „Kryzys”, ponieważ widzimy tylko europejskie problemy.

Skąd się biorą te problemy w Kościele zachodnim?

O jednym ze źródeł tego kryzysu mówił prymas Holandii, kard. Willem Eijk, kiedy w styczniu 2024 roku gościł w Polsce. Py­taliśmy go wówczas, co się stało, że w Holandii, tak bardzo katolickiej, z której wyszła największa liczba misjonarzy i w której zrodziła się duchowość devotio moderna z Tomaszem a Kempis i O naśladowaniu Chrystusa na czele, w ciągu jednego pokolenia wszystko to się załamało. Sam kardynał wspomniał, że do roku 2028, kiedy przejdzie na emeryturę, w jego diecezji w Utrechcie zostanie najwyżej kilkanaście kościołów, pozosta­łe będzie zmuszony zamknąć. Kardynał Eijk przyczynę tego upatruje w związaniu katolicyzmu z wartościami narodowy­mi i patriotycznymi oraz z ukierunkowaniem duszpasterstwa na rozwiązywanie problemów społecznych i socjalnych, przy jednoczesnym zaniedbaniu osobistej relacji łączącej katolika z Chrystusem. Powołał się przy tym na list Karola Wojtyły z 1947 roku, który w tym czasie odwiedził Holandię i pisał do swego przyjaciela w Polsce: „Kościół w Holandii bogaty i świetnie zorganizowany, wspaniała dyscyplina, ale pod tym wszystkim widać, że ludzi niewiele łączy z Chrystusem”.

Wieje wiatr dziejowy, zmienia się społeczeństwo, zmieniają się wartości, co wzmacniają jeszcze media, przychodzi nowe pokolenie i odwraca się od Boga, od Kościoła, bo przekaz wia­ry wydaje się młodym pusty. Narzekając, że oddalają się od Kościoła i lekceważą nasze propozycje, jesteśmy skłonni upa­trywać winę po stronie „popytu”. Uważamy, że ludzie nie do­ceniają tego, co im dajemy, bo są: egoistami, materialistami, komunistami… Natomiast zbyt rzadko pytamy o „podaż”, czyli o jakość tego, co głosimy. Czy to, co dajemy ludziom w naszym duszpasterstwie, jest pokarmem na życie wieczne? Czy karmi­my ludzi naprawdę chlebem nadprzyrodzonym?

Na inne źródła tego kryzysu zwracają uwagę amerykańscy ka­tolicy głosem Roda Drehera czy Rossa Douthata. Rod Dreher to autor między innymi książek Opcja Benedykta. Jak przetrwać czas neopogaństwa i Żyć bez kłamstwa. Jak wytrwać w chrześcijań­skiej opozycji, który mówi, że duszpasterstwo katolickie zostało zdominowane przez tak zwany deizm terapeutyczny. Zakłada­my, że Bóg stworzył świat i nadał mu prawa, ale jednocześnie zastrzegamy, że dał nam także rozum i wolną wolę, dlatego winien jak najrzadziej w nasze życie ingerować. I faktycznie katolicyzm nieraz o lata świetle oddalony jest od prawdy o Bo­żej opatrzności. Trudno nam przeżywać wiarę jako całkowite zaufanie Bogu. Dopiero kiedy zaczynamy mieć problemy, wo­łamy: „Boże, ratuj”.

Natomiast Ross Douthat, nawrócony dziennikarz piszący coty­godniowe felietony dla „New York Timesa”, w książce „Zła reli­gia” (Bad Religion) zwrócił uwagę na coś innego. Jego zdaniem katolicy w Stanach Zjednoczonych, nawet nie zwracając na to uwagi, przekształcili wiarę w Chrystusa w coś nie do przyjęcia z punktu widzenia obserwatorów z zewnątrz – w religię dobre­go samopoczucia i materialistycznego postępu. W „złej religii” człowiek angażuje się w sprawy Boże po to, by Bóg urządził mu dostatnie i wygodne życie. To religia bez krzyża, bez ofiary, bez wyrzeczenia się samego siebie, bez dyscypliny… Wygodna i do­stosowana do świata. To sprawia, że chrześcijaństwo rozmywa się w wielości innych propozycji, bo zatraca coś, co stanowi o jego oryginalności.

Takie tendencje obecne są nie tylko w Stanach, ale także w Europie, czego przykładem jest chociażby niemiecka droga synodalna. Chrze­ścijaństwo dostosowuje się do obecnie panujących wizji szczęścia czy ideologii.

Nasze pokolenie podobnie jak jest „przejedzone” i nieustannie szuka nowych diet, tak też jest przesycone bełkotem etycznym czy religijnym i tęskni za tym, co radyklane. Jeśli w naszej czę­ści świata mamy powołania, to do wspólnot, które są wymaga­jące. Ludzi pociągają na przykład: życie kontemplacyjne, Droga Neokatechumenalna, która wraca do pierwotnego radykalizmu chrześcijańskiego, czy tradycyjne wspólnoty stawiające akcent na adorację Boga, wyrzeczenie i ofiarę. W świecie, w którym cierpimy z powodu zamętu tożsamościowego, szukamy czegoś bardzo wyrazistego. Śmiem twierdzić, że synodalność to zasło­na dymna dla zmian, które mają właśnie dostosować Kościół do tego świata, a nie do nieba. I z tego powodu to się nie uda.

Mówisz o „naszym pokoleniu”. Czy to Pokolenie JP2? Czy w ogóle istnieje takie pokolenie?

Według mnie istnieje, choć niektórzy temu zaprzeczają. Zapew­ne dlatego, że nigdy nie identyfikowali się z pewnego rodza­ju doświadczeniem. Bo w nazwie „Pokolenie JP2” nie chodzi o to, co inni wyrażają przez pokolenie Beatlesów, pokolenie X, Y, Z czy pokolenie alfa, mając na myśli całą generację związa­ną z określonym przedziałem wiekowym. Bardziej chodzi tu właśnie o rodzaj doświadczenia: Pokolenie JP2 mogło wzrastać i przechodzić różne kryzysy, także te polityczne, ze świadomo­ścią obecności ojca i proroka, który nas prowadził. Pamiętam, że w czasach mojej młodości zbierało się butelki, myło samo­chody, chodziło do chrzestnych po parę złotych, by uskładać na wyjazd i spotkać się z człowiekiem w białej sutannie gdzieś na drugim krańcu świata. To było szaleństwo.

Chłonęliśmy każde jego słowo: „Wymagajcie od siebie, na­wet gdyby inni nie wymagali”; „Europo, co zrobiłaś ze swoim chrztem?”. W tym nie było schlebiania, ale głos proroka, który nas pociągał i rodził poczucie bezpieczeństwa. Poza tym Jan Paweł II dawał nam też szeroką wizję człowieczeństwa. Wielu, w tym także ja, zrozumiało dzięki niemu, że w życiu ważne jest powołanie. A zatem mój katolicyzm to nie jest tylko kwestia tego, że pochodzę z rodziny katolików czy urodziłem się w ka­tolickim kraju. Za tym kryje się Bóg, który mnie szuka, idzie za mną i przeprowadza przez różne życiowe tarapaty, dopusz­czając też do sytuacji po ludzku bez wyjścia. Po to, by objawić się jako Pan rzeczy niemożliwych i pociągnąć mnie za sobą. Swoje powołanie kapłańskie zawdzięczam spotkaniom z Janem Pawłem II, ale znam też wielu innych ludzi, którzy dzięki nie­mu zaczęli patrzeć na swoje życie jako powołanie – do życia kontemplacyjnego, do małżeństwa.

Czy jednak Pokolenie JP2 zdało egzamin i przekazało wiarę następ­nemu pokoleniu? Wydaje się, że w tej kwestii czegoś zabrakło.

Zawsze znajdą się tacy, którzy będą pytać: „Jakie Pokolenie JP2?”, bo według nich nic się nie zmieniło. Polacy dalej się upi­jają, idą na łatwiznę, są wulgarni i nieżyczliwi wobec siebie, jak w tym dowcipie o rabinie i przyjściu Mesjasza. Tylko że w ten sam sposób można by zanegować oddziaływanie św. Francisz­ka czy św. Dominika, bo prawdopodobnie także w ich czasach ludzie się zdradzali, upijali i zabijali. Chodzi o wpływ, jaki świę­ci wywierają na pojedyncze osoby, bo historia nie zmienia się przez rewolucje, a za sprawą wybitnych jednostek, kiedy jeden człowiek pociągnie za sobą drugiego. Według mnie to, że są dziś ludzie sześćdziesięcio-, pięćdziesięcio- czy czterdziestoletni, którzy ciągle chcą od życia czegoś więcej, ciągle czegoś szuka­ją i nie ugrzęźli na mieliźnie dobrobytu, ale dają coś od siebie, jest dowodem na to, że Jan Paweł II bardzo mocno poruszał.

Dla tych, którzy spotkali Jana Pawła II, jego słowa i cierpienie były świadectwem. Nie tylko zresztą dla katolików. Pamiętam ankietę przeprowadzoną wśród protestantów w Niemczech, w której pyta­no, kim dla nich jest Jan Paweł II. Blisko połowa ankietowanych uznała papieża za świadka Chrystusa. Myśmy czuli moc, która od niego płynęła, więc wiemy, że obecne ataki na niego są bezzasad­ne. Młode pokolenie może jednak dać się zwieść, bo ono nie ma tego doświadczenia.

Świętość zawsze próbowano dyskredytować. Co robiono z Sio­strą Faustyną, Ojcem Pio czy Matką Teresą? Poza tym żyje­my w czasach, kiedy historia gwałtownie przyspiesza. Wyda­je się, że to, co było piętnaście czy nawet dziesięć lat temu, to zamierzchła przeszłość. Jan Paweł II to epoka bez smartfonu, a dziś niektórym trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie bez niego. Jeśli w tej chwili żyjemy w świecie wirtualnym, wykre­owanym przez media, to nic dziwnego, że jesteśmy coraz bar­dziej oderwani od rzeczywistości. Jan Paweł II, podobnie jak Kopernik, Szopen, Skłodowska-Curie czy inni wielcy Polacy, został sprowadzony do memu, kreskówki, schematu, bo świat przyspiesza i nie ma czasu na głębię.

Ja bym się jednak tym nie przejmował. Ważne jest dziedzictwo, które zostawiają nam święci.

Mówimy o Janie Pawle II, ale chciałbym też zapytać o papieża Bene­dykta XVI. To bodaj najwybitniejszy teolog przełomu XX i XXI wie­ku, ale czy jego postać gdzieś się nam nie zatraca?

Benedykt XVI jest bolesną ofiarą konfrontacji świata Chry­stusa ze światem antychrysta. Zresztą sam papież w ostatnim wywiadzie powiedział, że mamy dziś do czynienia z rosną­cą na naszych oczach cywilizacją antychrysta, czyli mówie­nia o wszystkim „na opak”, także w Kościele. Dla mnie Benedykt XVI pozostanie strażnikiem wiary. W wielu miejscach przegrał, był przecież teologiem tak naprawdę znienawidzo­nym we własnym kraju i nie tylko. Wystarczy wspomnieć, że w Niemczech zwalczało się teologię Josepha Ratzingera i jak sam pisał, w niektórych seminariach czy instytutach teologicznych studenci czytali Ratzingera po kryjomu.

Rzeczywiście wielu duchownych niemieckich było mu przeciwnych. Kiedy jako papież przyjechał do Niemiec i witał się z biskupami, nie­którzy nie podali mu ręki…

Jestem przekonany, że Joseph Ratzinger zostanie ogłoszony trzydziestym ósmym doktorem Kościoła. Być może będzie mu­siał na to poczekać, ale mam nadzieję, że nie tak długo jak św. Ireneusz, ostatni promulgowany doktor Kościoła, który czekał na to tysiąc siedemset lat. Benedykt XVI zasługuje na to miano. Wszystko, co mówił i pisał, było w obronie wiary czło­wieka prostego. To było dla niego najważniejsze: prości ludzie wierzący, którzy ufają Bogu i nie potrzebują do tego studiów.

Co Opatrzność chce nam powiedzieć przez aktualny pontyfikat pa­pieża z Argentyny?

W czasie swojej abdykacji Benedykt XVI powiedział: „Nie bójcie się, Bóg prowadzi Kościół”. Bóg wie, co robi. Podarował nam Franciszka, który jest odmienny i stylem, i sposobem naucza­nia. Rzeczywiście po raz pierwszy mamy do czynienia z pa­pieżem, który pochodzi z dawnych krajów misyjnych. Przez kolejne stulecia mieliśmy biskupów Rzymu, którzy byli Euro­pejczykami i wzrastali w europejskiej kulturze. Teraz dzięki Franciszkowi mamy papieża, który wzrastał w teologii wyzwo­lenia. Są tacy, którzy go kochają, i tacy, których martwi.

Niektórzy uważają wręcz, że to „fałszywy” papież.

Jesteśmy w trudnym momencie. Papieżowi Franciszkowi przy­szło rządzić w czasach potężnego kryzysu cywilizacji zachod­niej związanego z procesami globalizacji. Dziś jednak trudno oceniać ten pontyfikat i wyrokować, jakie przyniesie owoce. Natomiast przyznam, że od jakiegoś czasu modlę się w sercu o nowego Grzegorza VII Hildebranda, bo moim zdaniem Ko­ściołowi dziś brakuje prymatu nadprzyrodzoności, a Hilde­brand zwrócił zainteresowanie Kościoła w stronę świętości Boga i życia wiecznego. My dziś jesteśmy za bardzo horyzon­talni, za bardzo zajęci sobą.

Czy obecnie kończące się ćwierćwiecze przejdzie do historii jako czas wielkiego duchowego kryzysu, wręcz upadku?

Nie wiemy, co jeszcze nas czeka, więc trudno powiedzieć, czy ostatnich dwadzieścia pięć lat uznamy za czas wielkiego kry­zysu czy wstęp do przełomu, który dopiero przed nami. Cza­sami się zastanawiam, czy nie docieramy już do końca świa­ta, ale wtedy przychodzą mi na myśl słowa Jezusa z Ewangelii św. Mateusza, kiedy mówi o znakach końca świata: wojnach, trzęsieniach ziemi, głodzie i zarazie… (por. Mt 24,1–14).

„Ale to jeszcze nie koniec”…

Tak, bo „ta Ewangelia o królestwie będzie głoszona po całej ziemi na świadectwo wszystkim narodom. I wtedy nadejdzie koniec” (Mt 24,14). Czyli ostatnia karta, którą Bóg ma w swoim ręku, będzie się wiązać z ogromnym strumieniem łaski, jaki wyleje się na ludzkość.

„A nadzieja zawieść nie może”…

„…ponieważ miłość Boża rozlana jest w sercach naszych” (Rz 5,5). Martwi mnie jednak, że tak wielu ludzi, zwłaszcza mło­dych, przechodzi dziś przez cierpienia, których my w ich wie­ku nie doświadczyliśmy. Kiedy ja miałem dwadzieścia lat, usły­szałem kerygmat: ktoś mi go głosił i wypełnił mnie miłością Boga. Przeżyłem też wiele pięknych momentów w Kościele. Dziś młodzi są tego pozbawieni. W obecnych czasach drżą w po­sadach najważniejsze fundamenty, przez co też tracimy poczu­cie bezpieczeństwa, a przyszłość staje się niepewna. Dlatego trzeba nam odzyskać wyrazistość, zawalczyć o własną tożsa­mość, o to, co nazywam oryginalnością Kościoła. Kościół jest potrzebny światu o tyle, o ile będzie – jak mówi Jezus – solą (por. Mt 5,13). Jeśli sól straci smak, to nic dziwnego, że zosta­nie podeptana i zlekceważona. Natomiast jeśli będziemy no­sić w sobie zapach życia wiecznego i rzeczywiście staniemy się cudzoziemcami w obcej ziemi, którzy wiedzą, dokąd idą, i pociągną za sobą innych, to z pewnością uda się przekroczyć także obecny kryzysy cywilizacji.

I na koniec jeszcze pytanie o duchowość ignacjańską. Czy także dziś może być szansą na odnowienie Kościoła, jaką stała się w XVI wie­ku i później?

Duchowość ignacjańska jest skarbem Kościoła. Ćwiczenia du­chowe przechowują w sobie ideę inicjacji chrześcijańskiej – drogę wtajemniczenia w wiarę opartą na syntezie doświad­czenia, wiedzy i życia. I nie ma siły – to musi działać! Tylko za tym muszą stać świadkowie. Jeśli przejmą to profesjonaliści, którzy nie będą świadkami, to zagubią perły. Tu obowiązują słowa św. Pawła VI: że dzisiaj świat bardziej potrzebuje świad­ków niż nauczycieli, a jeśli nauczycieli, to tylko takich, którzy są jednocześnie świadkami.

 

 

Ks. Robert Skrzypczak (ur. 1964), profesor Akademii Katolickiej w Warszawie, były członek Rady Naukowej Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego oraz Rady Naukowej Cen­trum Myśli Jana Pawła II w Warszawie. Zajmuje się personalizmem włoskim, Soborem Watykańskim II, eklezjologią i antropologią teo­logiczną. Ostatnio opublikował: Wymagający papież; Chrześcijanin na rozdrożu; Nadchodzą barbarzyńcy.