W 1898 roku, czterdziestoośmioletni polski jezuita, ojciec Jan Beyzym, wsiadł na statek płynący na Madagaskar, by tam oddać swój czas, talenty, prace, a przede wszystkim serce tym, którzy zostali wyłączeni ze społeczeństwa – ludziom chorym na trąd.
Co sprawiło, że wyruszył niemal na koniec świata, do nieznajomych, odrzuconych i chorych Malgaszów, że zamieszkał z nimi, dbał o nich, kochał ich i pozostał z nimi aż do śmierci? Co sprawia, że ktoś decyduje się na tak skrajnie ciężkie warunki i całe swoje życie poświęca najbiedniejszym ludziom na świecie? Co popycha człowieka do takich decyzji? Czy sam z siebie jest w stanie wzbudzić w sobie tak wielki żar pasji poświęcenia dla innych?
Bł. Jan Beyzym to postać mało znana, pozostająca w cieniu wielu innych polskich świętych i błogosławionych. Jest on błogosławionym wciąż nieodkrytym, a jego kult, życie i działalność znane są nielicznym. Do ojca Jana, szczególnie po jego śmierci, na stałe przylgnęły określenia: „Posługiwacz Trędowatych” i „Apostoł Madagaskaru”. Jednak określenia te wskazują jedynie na obszar działalności związany z jego życiem, niewiele mówią natomiast o nim samym. Poniższy tekst to próba przybliżenia tej niezwykłej postaci, jezuity, człowieka o wyjątkowej wyobraźni miłosierdzia.
Wychowawca i nauczyciel
Urodził się na Wołyniu 15 maja 1850 roku. Był synem powstańca. Tradycja rodzinna Beyzymów wyprowadza swój ród od przodków, którzy odznaczali się męstwem i odwagą w walce przeciwko tatarskim najazdom. Męstwem musiał wykazać się także młody Jan, który w czasie powstania styczniowego, podczas nieobecności ojca, przejął opiekę nad rodzeństwem. Niedługo potem ze swoimi bliskimi musiał uciekać z rodzinnego Wołynia przed kozakami. Po powstaniu styczniowym cały majątek rodzinny został skonfiskowany. W nowej i trudnej materialnie sytuacji młody Jan udzielał korepetycji, przepisywał urzędnicze akta i dorywczo pracował fizycznie, by wesprzeć matkę i pomóc młodszemu rodzeństwu. Potrafił zadbać o najbliższych.
11 grudnia 1872 roku dwudziestodwuletni Jan Beyzym wstąpił do zakonu jezuitów. Po dwuletnim nowicjacie i trzech latach studiów filozoficznych podjął pracę z młodzieżą w konwikcie tarnopolskim. Praca wychowawcza z młodzieżą przez kolejnych sześć lat w Tarnopolu oraz jedenaście lat w Chyrowie stała się jego głównym zadaniem. Ojciec Jan ceniony był zarówno przez młodzież w obu konwiktach, jak i przez przełożonych, którzy polecili mu udzielać corocznych ośmiodniowych rekolekcji wszystkim zakonnikom pracującym na chyrowskiej placówce. Był on przy tym nie tylko uznanym rekolekcjonistą, ale i lubianym współbratem, znanym ze swoistego poczucia humoru, wyrażanego najczęściej w odniesieniu do siebie samego. Kiedy zmarł jeden z wychowawców ojca Jana, miał on powiedzieć: „Ojciec Marian wszystko za życia robił bardzo dobrze, ale jedna rzecz nie udała mu się wcale – pomimo trudu i ogromnej gorliwości nie udało mu się z Tatara [przydomek ojca Jana] zrobić poczciwego człowieka i dobrego zakonnika. Szelmą byłem i jestem”. Przydomek „Tatar” stąd mianowicie pochodził, że ojciec Jan miał wschodnie pochodzenie oraz surowy wygląd.
Ojciec Marcin Czermiński, pierwszy biograf Jana Beyzyma, wspomina, że „z rysów twarzy istotnie przypominał Tatara: wielkie czoło, nieco w tył cofnięte, szeroka twarz, wydatne wargi; całe oblicze tchnęło stanowczością, odwagą i siłą. Kontrastem tej dużej, silnej twarzy były jasne, łagodne, dobre oczy”. Twarz Jana Beyzyma przystojnością lub łagodną powierzchownością nie grzeszyła, ale nie o miłą powierzchowność, rzecz jasna, chodzi… Istotne było to, że ojciec Jan potrafił swoją „tatarskością” budować głębokie i trwałe przyjaźnie. Jego uczniowie w Tarnopolu czy Chyrowie, gdzie był prefektem najtrudniejszej grupy chłopców, także zawracali się do niego „Ojcze Tatar”. Po latach, już jako misjonarz ojciec Jan, pisząc do nich listy z Madagaskaru, zwracał się do nich „moje drogie łotry”. Widać w tej życzliwej, męskiej przyjaźni prawdziwe uczucie przywiązania, swojskości i… szacunku.
Nic dziwnego. Ojciec Jan przez lata był ich ulubionym wychowawcą, nauczycielem francuskiego i rosyjskiego oraz infirmarzem dbającym o zdrowie swych „drogich łotrów”. Poza obowiązkami chętnie oddawał się swojemu hobby, rzeźbiarstwu i hodowli kwiatów, także to czyniąc z pasją i z zaangażowaniem, zgodnie z jego osobistą maksymą, którą nierzadko dzielił się z innymi: „My Panu Bogu służymy, dla nieba pracujemy! Nie powinniśmy dać się zawstydzić w pracy i poświęceniu ludziom służącym rzeczom doczesnym, żyjącym tylko dla ziemi”.
Będąc duchowym synem św. Ignacego Loyoli, ojciec Beyzym podążał drogą magis – więcej, bardziej, goręcej – która budziła w jego tatarskim sercu niezaspokojone pragnienie czynienia rzeczy nadzwyczajnych, oddając się im całkowicie. Był to pewien twórczy, święty niepokój, wzywający do podejmowania nowych, heroicznych wyzwań. Ewangelia, którą ojciec Jan ukochał całym sercem – „Czytałem wiele ksiąg, przewertowałem wiele tomów, lecz z żadną nie zawarłem przyjaźni. Nie ma takiej księgi naukowej, której stronice byłyby nasiąknięte Najświętszą Krwią” – oraz ignacjańskie magis popychało go wciąż naprzód w służbie innym, czyniąc z niego prawdziwego szaleńca Bożego, który przejął sposób postępowania od samego Chrystusa. Dobra Nowina i duchowość św. Ignacego Loyoli były zatem ziarnem, które wpadłszy w gorące serce Tatara, zakwaszało je, niczym ewangeliczny zaczyn, czyniąc z ojca Beyzyma chrześcijanina coraz bardziej upodabniającego się do Chrystusa oraz jezuitę gotowego wcielać w życie ideały Założyciela, kochając i służąc we wszystkim.
Kroczenie drogą magis doprowadziło w końcu ojca Jana do generała Towarzystwa Jezusowego, którego w listach prosił o wysłanie na misję do trędowatych. Ojcu Generałowi miał powiedzieć, że jeśli prowincjał nie wyda zgody na misje, mówiąc, że brakuje mu ludzi w prowincji, to odpowie mu, „że bez jednego żołnierza można prowadzić wojnę”, a ponad to – dodał z humorem – jeśli on nagle by umarł, to prowincjał musiałby się pogodzić ze stratą. Ojciec Jan głęboko był przekonany, że trzeba jechać. Czuł przynaglenie, w którym magis ukierunkowywało go na pracę wśród najuboższych. Upominając się u przełożonych o rozpatrzenie swojej prośby, która powoli stawała się coraz bardziej natrętna, dodawał: „Ciągle mnie coś nagli, żebym tę sprawę poruszał”. A kiedy w końcu wyjechał na upragnione misje, miał przekonanie, że sam będzie trędowaty, dodając przy tym, że mu to wcale niestraszne. Postawił na ostrzu noża swoje życie zakonne. Wystawił dla innych całe swoje życie zakonne, ofiarując się bez reszty najbiedniejszym.
Niosąc ulgę chorym na trąd
Praca na Madagaskarze ukazała w całej pełni serce niemłodego już misjonarza. W liście do Polski, który napisał natychmiast po znalezieniu się w koloniach trędowatych, relacjonował faktyczne położenie ludzi opuszczonych, zostawionych chorobie i śmierci, konkludując: „nikogo przy nich nie ma”. W czasach, gdy trąd był nieuleczalny, a trędowatych uważano za żywe groby, w czasach, gdy pojawiały się głosy, by zarażonych eliminować, ojciec Jan Beyzym zamieszkał wśród nich. W dziejach misji na Madagaskarze był pierwszym kapłanem, który zamieszkał na stałe z chorymi na trąd. Podczas gdy ludzi dotkniętych trądem odsuwano i zamykano w koloniach dla chorych, odgradzając się od nich, on z nimi pozostał i pragnął ich leczyć. Wstawał o wpół do czwartej rano, chodził spać o dziesiątej wieczorem. Niewiele miał chwil na wypoczynek, ale to musiało wystarczyć, „byle tylko móc przebywać i nieść ulgę chorym, dzieląc z nimi czas, jedzenie i wiarę” – jak mawiał.
Obecność pośród trędowatych rychło zrodziła w nim myśl o wybudowaniu dla nich szpitala. Szalonym pomysłem wydawało się to przedsięwzięcie, tym bardziej że ojciec Jan nie miał na ten cel ani grosza. Uzyskał pozwolenie na budowanie, pod warunkiem że uzbiera wcześniej 30 tysięcy franków. Wkrótce pomnożono tę sumę aż pięciokrotnie. Mimo to ojciec Jan nie zniechęcił się. Jedynie skomentował: „Choćby miał kosztować nie 150 tysięcy, ale i miliony, to będzie szpital”. Całe to przedsięwzięcie powierzał Matce Najświętszej, wielokrotnie pisząc w listach do Polski: „Matka Boża wystawi i się zatroszczy”. Pieniądze napływały z rozdartej zaborami Polski. Gdy inni misjonarze wątpili, mówiąc, że nie da rady, ojciec Beyzym zapewniał: „W kraju bieda, ale serce miłosierne i dobre, więc jakoś to będzie”. I wierzył…
W tej sytuacji, być może nie raz, ojciec Jan przypominał sobie słowa Ewangelii: Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie (Łk 14, 28). Można powiedzieć, że ojciec Beyzym nie był zbyt „roztropny”. Poza biedną Polską nikt za nim nie stał. Nie miał protektorów ani banków światowych, które finansowałyby budowę. Miał natomiast coś, co pchało go do przodu – wyobraźnię miłosierdzia. To ona go syciła i pomagała wierzyć. Także mimo przeciwności, mimo uciążliwej polityki kolonialnego rządu, mimo wahania i braku decyzji ze strony lokalnego biskupa trwał przy swoim. Budowa szpitala trwała około dziesięciu lat. Najpierw w roku 1899 zrodziła się idea szpitala, w 1902 roku ojciec Jan otrzymał pozwolenie na budowę i wreszcie w roku 1911 nastąpiło otwarcie placówki.
Listy do Ojczyzny
W czasie swojego pobytu na Madagaskarze ojciec Jan napisał wiele listów do Ojczyzny. Opisywał w nich swoją pracę, lecz przede wszystkich prosił w nich o pomoc w budowaniu szpitala. Jałmużny, owszem, potrzebował, ale listów za bardzo pisywać nie chciał. Trochę się w nich żalił, że musi je pisać, dodając przy tym, w swoim żartobliwym stylu: „Czy się mi kiedy, staremu durniowi śniło, że będę z całym światem korespondował?”.
Listy ukazywały niezłomną wiarę ojca Jana, opisywały jego codzienne życie, nie brakowało w nich także poczucia humoru, które w obliczu częstych przeciwności pomagało misjonarzowi z dystansem z i ufnością w Opatrzność podchodzić do wielu spraw. Będąc już jakiś czas poza krajem, pisał: „Już od sześciu lat polskiej mowy nie słyszałem… Oby tylko Pan Jezus pozwolił do nieba się dostać, a tam po polsku mówią…”. Innym razem, kiedy już gotów był rozpocząć budowę szpitala, a opieszałość biskupa i rozmaite utrudnienia stawały się nieznośne, pisał: „Matce Najświętszej zawdzięczam, żem się jeszcze nie wściekł i nie zwariował” i dodawał: „Co mi tam ich wszystkie rządy, mój rząd to sama Najświętsza Pani. Jak Ona rozporządzi tak będzie, a nie jak rząd francuski. Wszystkim wciąż mówię, że szpital będzie otwarty, i to za aprobatą rządu, boć kazała budować Matka Najświętsza, więc też i obronić potrafi od napaści wrogów…”.
Powierzenie wszystkich spraw opiece Matki Bożej było aktem wynikającym z głębokiej miłości do Niej. Tu warto wspomnieć, że jedną z pierwszych czynności, jaką ojciec Jan wykonał w kościółku, w którym gromadzili się chorzy Malgasze, było umieszczenie w ołtarzyku obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Chwalił się tym ojciec Jan, pisząc do przyjaciela: „Starzy byli zadowoleni, że Nasza Pani czarna jak oni. A dzieci tańczyły z radości”. Także szpital, ukończony w 1911 roku, nosił imię Matki Boskiej Częstochowskiej. Stoi on i funkcjonuje do dziś.
W kontekście listów i uwag, którymi ojciec Jan się dzielił z przyjacielem, szczególnie jedna uwaga, napisana niejako na marginesie, porusza do głębi. Ojciec Jan pisze: „Najbardziej markoci mnie to, że tyle lat przeżyłem, a jeszcze prawie nic nie zrobiłem dla większej chwały Bożej”. Te słowa napisał, kończąc sześćdziesiąty rok życia i dwunasty rok pobytu na Madagaskarze. Być może w tym właśnie momencie zaczął, jak sam wspomina, odczuwać jakąś wewnętrzną siłę, jakiś nowy wiatr, pchający go ku nowym dziełom, na wyspę Sachalin, dokąd pragnął popłynąć, by nieść Chrystusa więźniom. Było ich pięciuset… Jak się jednak okazało, był to podmuch wiatru nie w stronę Azji, lecz w stronę królestwa niebieskiego. Ojciec Jan zmarł niedługo po tym, 2 października 1912 roku, podtrzymując w sobie pragnienie popłynięcia do skazańców, by głosić im wolność.
Kochać i służyć we wszystkim
Dzieło ojca Jana Beyzyma wielu doceniło już za jego życia. Przykładem tego była wieloletnia pomoc nadsyłana z Polski. Rodacy doceniali zaangażowanie ojca Jana w służbie chorym Malgaszom i wspierali go, jak mogli, wyrażając przy tym ogromne uznanie dla misjonarza głoszącego Ewangelię najuboższym. Aprobata dotarła także z Rzymu, skąd w 1909 roku, a więc w czasie, gdy budowany był szpital dla chorych na trąd, przełożony generalny Towarzystwa Jezusowego wysłał na Madagaskar specjalnego wizytatora. Miał on z bliska przyjrzeć się dziełu ojca Jana, gdyż wokół budowy szpitala dla chorych powstawało niemało zamieszania i trudności. Rzymski wizytator, widząc dzieło ojca Beyzyma, miał powiedzieć: „Jest to piękne dzieło i zgodne z duchem Towarzystwa Jezusowego”. Będąc towarzyszem Jezusa, ojciec Beyzym żył według ignacjańskiej maksymy wzywającej do „kochania i służby we wszystkim”, gdzie „miłość opierała się bardziej na czynach niż na słowach”.
Ogromnie istotnym krokiem podkreślającym wielkie zasługi ojca Jana stał się proces beatyfikacyjny (zainicjowany przez polskich jezuitów, na czele z Czesławem Drążkiem SJ), który wyniósł Jana Beyzyma na ołtarze w roku 2002, ogłaszając Tatara błogosławionym Kościoła. Tym samym dany nam został patron, który może wypraszać dla nas łaskę życia według wyobraźni miłosierdzia, który jest „wyćwiczony” w sprawach trudnych i beznadziejnych, który wbrew wszystkiemu i z poczuciem humoru może nas uczyć, jak stawać się ludźmi miłosierdzia, ludźmi oddanymi służbie najuboższym mimo wszelkich przeciwności.