Pokonać kryzys nie do pokonania

Świadectwo
Życie Duchowe • ZIMA 117/2024
Dział • Świadectwa
(fot. Astarothcy / Flickr.com / CC BY-SA 2.0 Deed)

Maria: same rozmowy to za mało, by zadbać o miłość prawdziwą

Jestem w sakramentalnym związku małżeńskim dwadzieścia osiem lat. Pierwsze lata małżeństwa uważałam za udane: wspólne rozmowy, wyjazdy czy podejmowanie ważnych decyzji. Wydawało mi się wtedy, że moje małżeńskie życie to idylla, która będzie trwała zawsze. Późniejsze wydarzenia pokazały mi jednak, jak bardzo się myliłam. Okazało się, że same rozmowy to za mało. Przestałam dbać o nasz związek, o miłość, ale tę prawdziwą – pochodzącą od Boga. Mąż stał się moim „bożkiem”, natomiast ja stałam się żoną bluszczem. Uważałam, że nasz kryzys rozpoczął się wraz z poważną chorobą męża. Dziś wiem, że zaczął się on dużo wcześniej, a tak naprawdę trwał praktycznie od samego początku naszego małżeństwa.

Jestem dorosłym dzieckiem alkoholika (DDA). Syndrom DDA był we mnie bardzo mocno zakorzeniony, a to wpływało na moją postawę względem męża. Bardzo potrzebowałam miłości, problem w tym, że nie miałam pojęcia, czym jest prawdziwa miłość. Dla mnie w tamtym czasie okazywanie miłości wiązało się z tym, że daję, ale chcę otrzymać, czyli „coś za coś”. Nie miałam również pojęcia, czym jest miłość małżeńska. Oczekiwałam od męża miłości ojcowskiej, ponieważ w moim życiu nie doświadczyłam jej.

Tu przychodzą mi na myśl słowa Maryi, które w Kanie Galilejskiej skierowała do Jezusa: „Nie mają wina…” (por. J 2,3). Wino oznacza radość, szczęście, a ja nie rozumiałam znaczenia tych słów. Dla mnie szczęście w tamtym czasie oznaczało założenie maski i udawanie, że wszystko jest w porządku, nawet kiedy między mną a Wojciechem było bardzo źle. Przed rodziną, znajomymi czy przyjaciółmi udawałam, że jest idealnie. Wystarczyło jednak, że weszłam do domu i rozpoczynała się „wojna”. Nie miałam w sobie miłości, więc nie potrafiłam jej okazywać.

Apogeum naszego kryzysu nadeszło wraz ze wspomnianą poważną chorobą męża (wylew do obu półkul). Był to bardzo ciężki okres w moim życiu. Lekarz powiedział mi, że mąż nie przeżyje, a jeśli już, to będzie sparaliżowany. Wojciechowi udało się wyjść ze szpitala na własnych nogach. Ta choroba, zamiast nas scalić, zaczęła dzielić. Ja przejęłam wszystkie obowiązki, stałam się pielęgniarką, a nie żoną, wyręczałam męża we wszystkim, nie dając mu szans na powrót do „normalnego życia”. Mąż bywał agresywny, były krzyki, awantury. Wojciech uciekł w pracę. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak się zachowuje, przecież bardzo się starałam i troszczyłam, aby niczego nam nie brakowało, wszystko za męża robiłam, a jemu ciągle było źle. Doszło do tego, że nie było dnia bez kłótni. Nie mogliśmy wręcz na siebie patrzeć, mijaliśmy się jak dwoje obcych sobie ludzi.

Doszłam do wniosku, że tak być nie może i że nie chcę tak dłużej żyć. Postanowiłam, że złożę wniosek o separację, dając mężowi trzy miesiące na poprawę, a jeżeli jej nie będzie, to wnoszę o rozwód. Wpisałam w wyszukiwarkę: „Jak uzasadnić pozew o separację?” i wyskoczył mi „Sychar”… To było światełko w tunelu. Na forum „Sychar” zaczęłam opisywać swoją sytuację małżeńską, jaka jestem biedna, jak bardzo mi źle z mężem, że mąż w ogóle mnie nie docenia, że ciągle się na mnie wyżywa, że mnie nie szanuje, że bywa agresywny. Czekałam na gotową receptę, jak zmienić męża, ale potrzebowałam też akceptacji moich pomysłów: separacja czy rozwód? Jakież było moje zdziwienie, kiedy w „Sycharze” powiedzieli: „Zacznij od siebie, zrób coś ze sobą”… No nie… Oni nie wiedzą, co mówią, przecież to ja jestem ofiarą, a oni mi każą się zmieniać?

Bardzo się buntowałam. Uważałam, że mnie kompletnie nie rozumieją. To męża powinien ktoś wreszcie zmienić, a nie mnie. To mąż jest winien temu kryzysowi. Nie chciałam widzieć własnego udziału w powstanie tego kryzysu. Przestałam być żoną, stałam się pielęgniarką, która ciągle chodziła sfrustrowana. Na słowa męża „uśmiechnij się” reagowałam histerią, bo jak tu się uśmiechać, kiedy jest tak ciężko, kiedy wszystko się wali.

Po prawie dwóch latach opisywania na forum „Sychar” swojej sytuacji małżeńskiej zrozumiałam, że „Oni” jednak mają rację. Trzeba coś ze sobą zrobić. Zapisałam się na warsztat „12 kroków ku pełni życia”, który proponuje ta Wspólnota. To właśnie ten warsztat pokazał mi mój wkład w nasz kryzys. Okazało się, że jestem żoną bluszczem, owinęłam się wokół męża, nieważne, czy było dobrze, czy źle. Nawet kiedy Wojciech był wobec mnie agresywny, nie umiałam bez niego oddychać, jednocześnie odsuwałam go od życia małżeńskiego i rodzinnego. Z jednej strony potrzebowałam męża jak powietrza, z drugiej – dusiłam się przy nim. Zrozumiałam, że źle pojmowana miłość potrafi „zabić”. Ja właśnie powoli „zabijałam” męża, odbierając mu należne miejsce w rodzinie, a jednocześnie uważałam, że powinien mnie nosić na rękach za to, co dla niego robię. Zrozumiałam, jak wielki wpływ na nasze małżeńskie stosunki miał fakt, iż jestem osobą z syndromem DDA. Jak bardzo krzywdziłam nie tylko męża i dzieci, ale przede wszystkim siebie.

Ten warsztat pozwolił mi stanąć w prawdzie o samej sobie. Była to bardzo bolesna prawda, z którą niełatwo było się zmierzyć. Po jakimś czasie przyszło uwolnienie samej siebie od niemocy, obłudy, maski wspaniałej żony i matki, jaką założyłam. Dziś jestem dziesięć lat po kryzysie i to jest dziesięć najpiękniejszych lat w moim życiu. Wiem, że tak zwyczajnie, po ludzku, ten kryzys byłby nie do pokonania (przecież wcześniej walczyłam na własną rękę i zakończyło się tym, że chciałam separacji, a nawet rozwodu). Moje nawrócenie, spojrzenie na męża oczami „prawdziwej miłości” – miłości Boga Ojca, ale przede wszystkim zaakceptowanie i pokochanie siebie oraz swojej przeszłości doprowadziło do tego, że żadnych papierów w sądzie nie złożyłam i że nadal jesteśmy małżeństwem. Bóg postawił na mojej drodze „Sychar”, aby pokazać mi prawdę o sobie.

Wojciech: zrozumiałem, że chcę zmienić siebie dla rodziny

Jesteśmy małżeństwem dwadzieścia osiem lat. Pierwszych dziesięć lat było wspaniałych i myślałem, że takie super życie będziemy mieć cały czas. Ale przyszedł kryzys przez ogromne „K”. Kłopoty zaczęły się w związku z moją chorobą. Bóg okazał swoje miłosierdzie i dał mi tzw. drugie życie, bo z punktu widzenia medycyny nie miałem prawa z tego wyjść żywy, a jeśli – to przykuty do łóżka na zawsze. Kiedy chciałem pokazać całemu światu, że mogę pracować, być szefem w domu, zacząłem podporządkowywać sobie rodzinę, zrzucać całą winę na bliskich za to, co się stało, oskarżać ich itd. Awanturowałem się, kłóciłem, krzyczałem, wyzywałem. Nie dawałem ani na chwilę spokoju mojej kochanej żonie i dzieciom. Tyle nieprzespanych, przepłakanych nocy, ciągłe dolewanie oliwy do ognia. Przestaliśmy rozmawiać i spędzać czas ze sobą. To przeze mnie kryzys się pojawił, a im dłużej trwał (a było to według mnie dziewięć długich lat), tym bardziej się pogłębiał.

Po jakimś czasie wpadłem w pracoholizm, aby moim zdaniem nadrobić niby stracony z powodu choroby czas w pracy i wrócić do statusu gwiazdy, jak mi się wydawało, w mojej branży. Co za tym idzie, rodzina poszła całkiem w odstawkę. Ona miała mi tylko służyć w dążeniu do realizacji moich pomysłów i celów, bardzo często głupich. Nie słuchałem bliskich, tylko ja się liczyłem. Chyba najgorsze było to, że nasz kryzys wywołany przeze mnie najbardziej uderzył w nasze dzieci. Z tym problemem nie pogodzę się nigdy: z przykładem, jaki im dałem, z traumą, którą przeszli i która zostanie na zawsze w ich pamięci, z tym, ile wycierpieli, wypłakali. Tak właśnie: wywołałem kryzys i skrzywdziłem moją rodzinę.

Kiedy moja żona zaczęła coś robić ze sobą, aby ratować nasz sakramentalny związek, pojawił się „Sychar”. Ja oczywiście negowałem to. Taki dziwny twór, wręcz sekta, która nastawiona jest przez żonę przeciwko mnie. Stojąc z boku, zacząłem obserwować tę Wspólnotę, a zarazem Marysię… I zobaczyłem zmiany, oczywiście na plus. W „Sycharze” Marysia podjęła trud warsztatów 12-krokowych, a mi zaczęły otwierać się oczy, że ten „Sychar” nie jest taki zły, że robi dobrą robotę i że jest pożyteczny. Trzy lata później, po paru wyjazdach, rekolekcjach, poznaniu wspaniałych ludzi walczących o współmałżonków, a przede wszystkim po zmianach u Marysi, a co za tym idzie, w naszym domu, sam dołączyłem do Wspólnoty.

Oczywiście w tym momencie również ja zrozumiałem, że chcę rozpocząć naprawę siebie, zmienić siebie dla dobra rodziny, bo jeżeli dalej tak będę postępował, to nie pomoże postawa żony, dzieci czy innych osób. Najlepsza terapia i pomoc Wspólnoty nie da rady, jeśli ja nie będę się zmieniał, tylko dalej krzywdził najbliższych i postępował jak dawniej. Jeżeli dojrzejemy do decyzji o zmianach i poprawie siebie, to z pomocą Bożą i Wspólnoty „Sychar” jest to do zrobienia. Ciężka praca nad samym sobą popłaca, gdy zobaczymy zmiany u siebie, a u żony i dzieci pojawiający się w końcu uśmiech i spokój na twarzy.

Jedenaście lat temu zrodził się pomysł utworzenia ogniska Wspólnoty i razem, właśnie RAZEM, z Marysią założyliśmy ognisko w Tarnowie, aby służyć innym jako podziękowanie Bogu i Wspólnocie „Sychar” za pomoc, którą otrzymałem: zmiana żony, później lekka naprawa mnie, dalej naszej rodziny.

Maria i Wojciech Wołosowscy

***

Spotkania Ogniska Wiernej Miłości Małżeńskiej WTM SYCHAR w Tarnowie przy parafii bł. Karoliny Kózki (pl. Ojca Świętego Jana Pawła II 1) odbywają się w każdą drugą sobotę miesiąca w godz. 19.00–21.00 (spotkanie po Mszy św. o godz. 18.00; tel. SOS: 574 198 080, czynny w każdą środę w godz. 18.00–20.00, http://tarnow-karoliny.sychar.org/).

Spotkania Ogniska Wiernej Miłości SYCHAR w Nowym Sączu przy parafii pw. Świętego Ducha (Sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia, ul. ks. Piotra Skargi 10) odbywają się w każdy trzeci czwartek miesiąca (spotkanie w salce po Mszy św. o godz. 18.00).