Sto dni po trzydziestu dniach

Osoba świecka na Wielkich Rekolekcjach Ignacjańskich
Życie Duchowe • WIOSNA 102/2020
Dział • Świadectwa
(fot. Tim Sackton / Flickr.com / CC BY-SA 2.0)

Łaska uprzedzająca

Pragnienie odbycia trzydziestodniowych rekolekcji zrodziło się we mnie w czasie ośmiodniowych rekolekcji ignacjańskich, pod koniec IV tygodnia. Wpadłam wówczas w zachwyt nad metodą rekolekcji. W głowie przewijała się myśl, „że to fenomenalne”, a w sercu zrodziło się pragnienie odprawienia tej podróży jeszcze raz, ale już podczas Wielkich Rekolekcji. Miałam świadomość, że będę musiała poświęcić na to cały mój urlop, ale nie była to dla mnie bariera nie do przeskoczenia. Decyzja została podjęta.

W tym czasie nie wiedziałam (ale Pan Bóg już wiedział), że rok później, jadąc na te rekolekcje, będę w wielkim kryzysie. Kryzys dotknął wszystkich aspektów mojego życia: wiary, Kościoła, liturgii, relacji, pracy itd. Zaczęłam rozliczać i podsumowywać przeszłość, kwestionować teraźniejszość i nie widziałam tego, co dalej. Taki książkowy przykład kryzysu wieku średniego. Przy wyjeździe na rekolekcje trzymała mnie już tylko podjęta wcześniej decyzja, to, że wszystko już było załatwione, a także iskierka nadziei, że Pan Bóg poskłada mnie na nowo.

Zaskoczenie

Biorąc pod uwagę mój stan, spodziewałam się, że zanim wejdę w rekolekcje, minie kilka dni. A zanim usłyszę Pana Boga, pewnie z tydzień. A tu bum! Pan Jezus przyszedł do mnie w dniu przyjazdu, już w trzecim wersecie czytanego Słowa Bożego! To nawet nie była jeszcze modlitwa, tylko czytanie sobie wprowadzenia do medytacji. Pan Bóg poruszył we mnie najgłębsze pragnienie na dnie serca z tamtego czasu: „Co chcesz, abym ci uczynił?” – „Abym przejrzał”. No i pojawiła się – jak to nazywał św. Ignacy – „wielka obfitość łez”. Rekolekcje się rozpoczęły.

Emocjonalne porządki

Gdy żyje się w biegu, szczególnie w zgiełku wielkiego miasta, nie ma za bardzo czasu, by się zatrzymać, pobyć samemu ze sobą, przyjrzeć się porządnie poruszeniom i pozwolić dojść do głosu swoim emocjom. Ja często odkładam wszystko na weekend, by wtedy pomyśleć i zająć się swoją „emocją”. A potem przychodzi sobota, czyli w zasadzie dzień roboczy, tylko okołodomowy (zakupy, porządki, gotowanie, załatwianie spraw itp.), później niedziela – czas krótkiego odpoczynku czy spotkań i leci się dalej w kolejny tydzień. W ten sposób koło się zamyka. Dlatego tkwiąc w takim pędzie życia, rekolekcje były też dla mnie zderzeniem z własnymi emocjami. Powychodziło, co miało wyjść, zostało wypowiedziane na głos i w końcu też uspokoiło się to, co miało się uspokoić. Po burzy (zwłaszcza pierwszych dni) na morzu emocji nastąpił względny sztil. Podczas kolejnych tygodni zdarzały się jeszcze małe wichury, ale bez grzmotów.

Skok na głębię – przełomowe momenty

Szczególnym dotknięciem głębi, doświadczeniem intymności z Jezusem był dla mnie przede wszystkim III tydzień. Zmaganie się z chorobą, z towarzyszącym mi często bólem, niezrozumieniem stało się dla mnie trampoliną, która wyrzuciła mnie prosto w konające serce Pana Jezusa. W tym sercu zostałam cały tydzień. Każda kontemplacja jednoczyła mnie coraz bardziej i bardziej… Zaczęłam odkrywać istotę ukrytego Bóstwa. To właśnie w tym, że bóstwo ukrywało się podczas męki, drogi krzyżowej, aż na samym krzyżu, najpełniej objawiał się majestat Boga. Wielki Bóg ukryty w człowieczeństwie. Niepojęta i niezgłębiona miłość do człowieka, do mnie. Przez „moment” tego tygodnia miałam wrażenie, że moje myśli, uczucia, serce zlały się z konającym Jezusem.

Był to też czas odkrywania zaproszenia do życia prostego, ukrytego, które jest drogą wolnego serca, piękną drogą. Poznanie, że pełnia obfitości tkwi w całkowitym ubóstwie.

Szczerość przed Bogiem i kierownikiem

Ważnym aspektem rekolekcji była dla mnie szczerość aż do bólu przed Bogiem i kierownikiem duchowym. Za każdym razem, gdy miałam opory, by podzielić się z kierownikiem czymś trudnym, jakąś słabością czy z drugiej strony intymnym spotkaniem na modlitwie, to po każdym przełamaniu się widziałam niemalże natychmiast sens tego i owoc. Rozlewała się Łaska. Szczerość była warunkiem wzrostu i postępu podczas tych trzydziestu dni. Nieraz w czasie odprawiania ośmiodniowych rekolekcji rodzi się pokusa, by na koniec pójść do spowiedzi do innej osoby niż kierownik duchowy. Czasem z różnych względów może być to wskazane, ale podczas tych miesięcznych rekolekcji doświadczyłam, że byłoby to robieniem „uników”, skręcaniem w bok, schodzeniem z drogi i że warto mimo trudności trzymać się obranego kursu, kiedy znaki, jak iść dalej, trzyma w ręku właśnie kierownik towarzyszący w rekolekcjach.

Choć ma on nas tylko nakierowywać, stać nieco z boku, to jednak podczas tej Wielkiej Podróży spełnia istotną rolę. Dla mnie ważne było właśnie to doświadczenie kierownictwa duchowego. Prowadzenie  przez kogoś nie z kilometrowym dystansem i kamienną twarzą, ale przez kierownika, który jest blisko i jak trzeba, dzieli się też swoim doświadczeniem. Prostota i normalność.

Nauka chodzenia po wodzie – trzydzieści dni po rekolekcjach

To było najtrudniejsze. Nie same rekolekcje, ale te pierwsze dni czy tygodnie po nich. W moim przypadku mogę ten proces porównać do chodzenia Piotra po wodzie. Piotr tak jak małe dziecko jest uczony przez Jezusa stawiania pierwszych kroków. I tak jak małe dziecko, gdy patrzy na Rodzica, daje radę ujść do przodu, ale gdy tylko się wystraszy czy rozproszy, upada i ogarnięty lękiem wpada do wody. Tak też było ze mną po rekolekcjach: uczenie się chodzenia na nowo. Coś się we mnie zadziało, coś się zmieniło, ale wróciłam do tej samej rzeczywistości. Sam proces, by zacząć rozmawiać z innymi ludźmi, po prostu mówić, był zaskakujący. Po kilkugodzinnym rozgadaniu przez kilka dni bolało mnie gardło i mięśnie twarzy…

Siostry zakonne, zakonnicy, księża, gdy wracają po rekolekcjach, wchodzą w dawny rytm. Mają kaplicę, swoje modlitwy, określone przez konstytucję czy wynikające z przyjętych święceń. Ja będąc osobą świecką, wychodząc rano z domu o godz. 8.10, jeśli po pracy nie mam innych spraw do załatwienia, do domu wracam o godz. 18.00. A jeśli dojdą choćby zakupy, jakieś spotkanie czy inne codzienne sprawy, wracam  około godz. 19.00–20.00. Jedzenia nikt mi nie poda, więc trzeba też i o nie zadbać, między innymi, by obiad sobie przyotować do pracy na następny dzień. I tak po „ogarnięciu się” nagle robi się 21.00. A jestem singielką, więc i tak mam duży luz.

Po rekolekcjach przychodzi jednak zaskoczenie, że czas modlitwy nie jest już tak często skomplikowanym saltem z fikołkiem, które trzeba wykonać podczas obowiązków i zmęczenia każdego dnia, ale oddechem, który rozpoczyna i kończy dzień. Święty Ignacy modlił się: „Daj mi miłość i łaskę”, ja dodaję: „Daj mi odczuwanie Twojej obecności”. Kto prosi, faktycznie otrzymuje. Tak było na rekolekcjach i tak się dzieje teraz. Zdarza się, że Pan Bóg daje mi łaskę poruszeń bez przyczyny i to w zaskakujących dla mnie momentach, na przykład gdy jestem zmęczona, gdy zmagam się z bólem czy gdy wykonam, co miałam wykonać, czy nawet gdy oglądam jakiś film!

Obecność Boża przeniknęła moją codzienność, a może bardziej to ja otworzyłam drzwi swojej codzienności na obecność Bożą. I faktycznie, wróciłam do tej samej rzeczywistości, ale miesiąc po mogę powiedzieć, że wszystko się „trzęsie”. Zmieniło się trochę moje serce, zmieniły się pragnienia, więc zmienia się też rzeczywistość. Miałam taki moment po rekolekcjach, kiedy spanikowałam i jak Piotr wpadłam do wody wystraszona zmianami, ale Jezus od razu się pochylił i wyciągnął mnie, dalej ucząc mnie chodzić, krok po kroku, po jeziorze zaufania.

Owoce – trzy miesiące po rekolekcjach

Co się zmieniło? Dziś, trzy miesiące później, mogę powiedzieć, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, że zmieniło się… WSZYSTKO. Zmieniło się moje spojrzenie, otworzyło się moje serce i co za tym idzie, zaczęły się przemieniać moje relacje, ale też rzeczywistość wokół mnie, poprzez fakt podejmowania rozeznanych decyzji. Owoce przeniknęły każdy aspekt mojego życia.

Na rekolekcjach dostaliśmy instrukcje, jak nie zmarnować owoców rekolekcji. Dziś zastanawiam się, czy „zmarnowanie” rekolekcji jest w ogóle możliwe. Nieraz miałam wyrzuty sumienia, że mogłam bardziej się przyłożyć do odprawiania rekolekcji, być bardziej uważna, zdyscyplinowana itp. Dziś widzę, że jedyne, czego Jezus ode mnie oczekiwał podczas rekolekcji, to czas… Niczego więcej. Tylko czas… Bycia razem podczas rozmów, wspólnego milczenia, cieszenia się swoją obecnością. Taki miesiąc miodowy z Jezusem.

Ten „wydłużony czas” stał się obecnie rytmem każdego mojego dnia. Doświadczam teraz, że ten codzienny czas bycia razem z Jezusem jest po prostu clue wszystkiego. Poranek spędzony na modlitwie, w ciszy, gdy świat budzi się do życia, napełnia mnie, uzdalnia i „otula obecnością” na cały dzień. A czas ten, czyli relacja z Jezusem, zawsze prowadzi w jednym kierunku – do drugiego człowieka.

***

Jestem wdzięczna, że było mi dane jako osobie świeckiej odprawić Wielkie Rekolekcje, że Jezus pociągnął mnie do siebie, zawalczył o mnie i o moje serce. I jestem wdzięczna Jezuitom, którzy mi to umożliwili i zadbali o mnie przez tych trzydzieści dni.

Kasia z Warszawy