Internetowi kaznodzieje

O głoszeniu i szukaniu słowa w sieci
Życie Duchowe • LATO 99/2019
Dział • Temat numeru
(fot. Sergey Galyonkin / Flickr.com / CC BY-SA 2.0)

Ojca Adama Szustaka przywitałem na małym parkingu przed domem zakonnym. Przyjechał do Gdańska prowadzić rekolekcje dla studentów. Nie zdążył wyjąć swoich rzeczy z bagażnika, a już został zauważony przez osobę stojącą za płotem, która koniecznie chciała się z nim przywitać. Dominikanin, mimo wyraźnego zmęczenia drogą, z życzliwością zamienił kilka słów z „wielką fanką ojca”. Ot, cena bycia prawdopodobnie najpopularniejszym internetowym kaznodzieją w Polsce.

Ksiądz, który kilkadziesiąt lat temu mówił płomienne kazania, mógł przyciągnąć wiernych z innych parafii swojego miasta. Dziś Internet nie ma granic, co istotnie wpłynęło na sposób głoszenia Ewangelii w XXI wieku. Jak zwykle bywa przy okazji istotnych zmian, coś straciliśmy, coś zyskaliśmy. Spojrzę najpierw na plusy technologicznej rewolucji, która już zmieniła Kościół i będzie modyfikować sposób opowiadania o Jezusie coraz wyraźniej. Później zwrócę uwagę na to, co niepokoi w nowej sytuacji. W końcu zwrócę uwagę na postawę popularnych w sieci duszpasterzy. Jeśli kosztem części popularności podejmą odpowiedzialną troskę o szukających Boga, wiele zyskamy.

Nowa nadzieja

Słabością Kościoła w Polsce była, i nadal jest, dysproporcja między propozycjami, jakie mają wierzący w dużych miastach i katolicy ze wsi lub małych miejscowości. Wielu widzi tu bardziej „przepaść” niż „dysproporcję”. Mieszkanie w dużym ośrodku oznacza nie tylko możliwość łatwiejszego odwiedzenia innego kościoła, ale także dostępność formacji intelektualnej (sympozjów i konferencji) oraz duchowej (w najróżniejszych wspólnotach, ruchach i stowarzyszeniach). Powszechność komentarzy do Ewangelii, filmów tematycznych, nagranych konferencji czy transmisji na żywo nie niweluje różnicy, ale przynosi wielką zmianę. Już nie tylko w Warszawie, Krakowie czy Gdańsku, ale także w Bieszczadach czy w podlaskiej wiosce można natychmiast znaleźć kilkanaście dobrych lub bardzo dobrych komentarzy do czytań liturgicznych na każdą kolejną niedzielę, korzystając z Internetu. Nawet gdyby lokalnemu proboszczowi ambona pomyliła się z mównicą sejmową, kto chce słuchać o Dobrej Nowinie, znajdzie to w formie filmów, nagrań czy artykułów. Treści na dobrym poziomie stały się dostępne prawie dla każdego. Nawet, gdyby były podobne do tych sprzed dwudziestu czy pięćdziesięciu lat, to potencjalny zasięg gra rolę. Swego rodzaju wykluczenie, jakiego doświadczają mieszkańcy mniejszych miejscowości w polskim Kościele, staje się mniej bolesne. Cyberkaznodzieje docierają do każdego zainteresowanego, niezależnie od wieku, wykształcenia czy miejsca zamieszkania.

Zakładam, że wierzący szukają przede wszystkim: Słowa Bożego głoszonego tak, że ożywia ich codzienne życie, doświadczenia wspólnoty wierzących oraz osobistego doświadczenia relacji z Jezusem. Wśród tych trzech elementów najtrudniejszym do zniwelowania dzięki Internetowi jest doświadczenie wspólnoty, które jest dla wierzących fundamentalne od czasów Jezusa gromadzącego wokół siebie swoich uczniów. Tu pozornie niewiele się zmienia, a nawet wiele może niepokoić – zamiast przyjść na rekolekcje wielkopostne do parafialnego kościoła, atrakcyjniejsze mogą być któreś transmitowane w sieci. Nadal jednak niedocenianym elementem ewangelizacji jest budowanie wspólnot wokół osób i inicjatyw internetowych. Oczywiście to nigdy nie zastąpi doświadczenia spotkania z żywym człowiekiem, jest natomiast jedyną szansą dla tysięcy osób do wymiany swoich doświadczeń, zadania ważnych pytań, znalezienia słowa wsparcia. Wspólnota oparta na więzi z internetowym kaznodzieją i osobami skupionymi wokół niego daje szansę tym ograniczonym przez miejsce zamieszkania, ale i tym, którzy przez swoje lęki czy nieśmiałość nigdy nie pojawiliby się w salce parafialnej na jakimkolwiek proponowanym spotkaniu czy wspólnej modlitwie.

Wymiana myśli w sieci dla kogoś zakorzenionego we wspólnocie Kościoła to tylko internetowe, mało znaczące pisaniny. Wydaje się, że to kiepski substytut realnych spotkań wierzących. Dla kogoś innego jednak to wszystko, co ma, bo nie zdobędzie się, żeby pójść na pielgrzymkę na Jasną Górę, wyjechać na rekolekcje ignacjańskie czy dołączyć do wspólnoty charyzmatycznej w swojej miejscowości. W pogardzanych przez niektórych więzach z Internetu znajduje dostępne dla siebie źródło, które ożywia wiarę i przypomina, że na drodze do Boga nie jesteśmy sami. Choć tu już nie ma wielu propozycji, również i wprost do modlitwy prowadzą inicjatywy takie, jak Modlitwa w Drodze czy Pogłębiarka. Takie zaproszenie do modlitwy Pismem Świętym wprost ośmiela w budowaniu przyjaźni z Jezusem w czasie osobistej modlitwy.

Kolejną niedocenianą zaletą internetowej rewolucji w głoszeniu Słowa Bożego jest szeroki dostęp do dobrze przygotowanych kazań i konferencji przez księży. Duchowni bywają krytyczni wobec siebie, ale okazuje się, że często słuchają najpopularniejszych kaznodziejów. Dzięki temu mają szansę podnosić warsztat w głoszeniu Słowa. Nie zdziwiłbym się, gdyby niejeden z rozpoczynających seminaria czy nowicjaty zakonne miał ochotę być kolejnym Pawlukiewiczem czy Szustakiem. Choćby ich motywacja nie była w pełni czysta, bo zmącona ambicją czy chęcią zdobycia popularności, coraz łatwiej uczyć się od tych, którzy swoim nauczaniem przekonali do siebie tysiące już wiernych. Taka nauka może być skuteczniejsza niż zajęcia z homiletyki w ramach studiów teologicznych w seminarium.

Ślepe uliczki

Przeniesienie znaczącej części głoszenia Słowa Bożego do sieci niesie zarazem nieco zagrożeń. Związane są z naturą medium, jakim jest Internet. Prawdopodobnie niewiele treści z sieci jest słuchanych w skupieniu, a nie jako tło do przygotowania posiłku czy jako nagranie w samochodzie. Statystyki pokazują, że wiele materiałów filmowych jest przesłuchiwanych tylko w części. Nawet gdyby ktoś próbował skupić się na przekazie, nie rozpraszałyby go elementy wizualne i dotrwałby do końca, zazwyczaj samo miejsce nie musi być sprzyjające – większości z nas lepiej rozważa się o Bogu w gotyckiej świątyni niż przed komputerem, popijając herbatę. Wyciszam się wszak już nawet w czasie drogi do kościoła czy czekając na rozpoczęcie się nabożeństwa. Kontakt ze Słowem Bożym przez komputer czy smartfona może odzierać z sacrum. Największe zagrożenie w moich oczach to jednak coś innego, choć nadal związanego z naturą konkretnego medium i mechanizmami działania mediów społecznościowych.

Najpopularniejsze nie znaczy najlepsze, a Facebook czy YouTube promują to, co komentowane, polubione i odtworzone. Najbardziej znani kaznodzieje są takimi nie bez przyczyny – jeden zdobywa serca autentycznością i prostotą języka, inny humorem i oryginalnym spojrzeniem na rzeczywistość, a kolejny wiedzą o Piśmie Świętym czy doświadczeniem bycia egzorcystą.

Ceniąc warsztat, a często i szczerość w dzieleniu się swoją wiarą wielu z najpopularniejszych w sieci głosicieli Ewangelii, czuję się przytłoczony dysproporcją między materiałem lekkim, ciekawym i niekiedy pomysłowo zmontowanym a propozycją pogłębionej duchowości. Najczęściej oglądane jest to, co może dotrzeć do szerokiego grona odbiorców, czyli zazwyczaj treści nie wymagające od widza wiele. Tematy przyciągające słuchaczy i widzów, typu relacje damsko-męskie, podejmuje większość z najpopularniejszych w sieci kaznodziejów. Niełatwo natomiast znaleźć wartościowy materiał dotyczący innych, często ważniejszych i trudniejszych zagadnień.

Internetowi kaznodzieje – choćby tego nie chcieli – są poddani prawom konkurencji. Oznacza to, że nudziarze, powtarzający frazesy kościelną nowomową, nie znajdą wielu odbiorców. Zarazem jednak to słuchacze wybierają treści, wspierają tych, a nie innych mówców poprzez odtwarzanie konkretnych nagrań. Odbiorcy pośrednio wpływają na twórców. Nie są prowadzeni, ale sami prowadzą. Uczniowie narzucają tematy duchowym mistrzom, odwracając proces, który jest kluczowy dla drogi ku dojrzałości w wierze. Popduchowość wypełnia przytłaczającą większość katolickiej ambony w sieci. Pozwala poruszać się swobodnie na pierwszych etapach wiary, zrozumieć kierunek tuż po nawróceniu, odnaleźć się w realiach Kościoła, ale może zatrzymywać tylko na tym.

Zamiast szukać odpowiedzi w ciszy długich modlitw i wymagających postów, można próbować wpisać zapytanie w wyszukiwarkę. Tam jednak nigdy nie znajdę odpowiedzi na to, co jest moją drogą i moim powołaniem w oczach Boga. Przepaść dzieli wszakże wiedzę o Bogu i ogólnych zasadach życia duchowego od doświadczenia głębokiej przyjaźni z Jezusem, w której drożne są kanały bezpośredniej komunikacji na modlitwie.

Zaskakujący patron internetowych kaznodziejów

Wiele w życiu duchowym możemy opisać, odwołując się do napięcia między pychą i pokorą. Tu znajduję też kierunek, który daje nadzieję na to, że głosząc Ewangelię, będziemy korzystać coraz mądrzej z dostępnych nam środków. Kluczowe jest to, czy popularni w sieci duszpasterze będą zatrzymywali przy sobie, na swoich kanałach i profilach, czy też w pokorze pozwolą słuchaczom skorzystać ze swojej pomocy na pewnym etapie ich wiary i pomogą im od siebie odejść. Chrześcijańskie życie to nie oglądanie pobożnych filmików na YouTube, choć te mogą na pewnym etapie pomóc, ale podjęcie na miarę swoich możliwości odpowiedzialności za budowanie królestwa niebieskiego wraz z Jezusem.

Jan Chrzciciel rozpoznał w Jezusie Baranka Bożego i jego uczniowie opuścili go, by pójść za Chrystusem. Wymagało to od wszystkich odwagi i zaufania Bogu. Sam Jan znał swoją rolę jako tego, który przygotowuje drogę dla Mesjasza i pozostał jej wierny. Czas z nim musiał być ważny dla jego uczniów. Zostali przygotowani na dalszy etap drogi ku świętości. W pokorze i w wolności Jan Chrzciciel oddał ich w lepsze ręce. Uczniowie poszli drogą w nieznane za Mistrzem z Nazaretu.

Oby Jan Chrzciciel stawał się patronem internetowych kaznodziejów! Mają być inni niż pozostali blogerzy, vlogerzy czy youtuberzy. Tamci budują społeczność wokół siebie i powinni szukać takich strategii, żeby odbiorców zatrzymać przy sobie. Ten, kto głosi Ewangelię, ma inny cel, więc i zaproszony jest do szukania innych metod. Będzie pomagał uczniowi przez pewien czas, żeby później zachęcić go do odejścia tam, gdzie dostanie nowy pokarm. Chce pomóc w pierwszych etapach wiary, kiedy wiele porządkuje się w życiu dzięki zrozumieniu jej prawd, wyjaśnieniu zasad moralności i poznaniu metod spotkania ze słowem Bożym. To jednak dopiero duchowe przedszkole, które jest cenne jako etap, o ile się z niego wyrośnie. Dalsza droga prowadzi ku przeżyciu relacji z Jezusem, w której jest coraz mniej intelektualnego zrozumienia, a coraz więcej bezinteresownej obecności. Jeśli tam nie poprowadzimy kolejnych pokoleń, pozostaniemy na powierzchownym poziomie religijności, pozbawionej głębokiego doświadczenia duchowego. Ona nie ukształtuje świętych.

Klasyczna duchowość mówi o trzech podstawowych etapach życia duchowego: drodze oczyszczającej, oświecającej i jednoczącej. Tę pierwszą karmiły słowa z ambon, a dziś nagrania z Internetu. Sztuką jest zainspirować do dwóch dalszych etapów. Jeśli internetowi mówcy wykorzystają swój autorytet i zaproponują ambitniejsze treści, odczują spadek „polubień” czy oglądalności. Niewiele zmieniło się wszak od czasów Jezusa. Tłumy, które chodziły za Jezusem, odeszły szybko, kiedy usłyszały trudniejszą naukę. Tłumy widziały cuda i słyszały słowa Jezusa, a ich wiara była niestała. Uczniów zaś, którzy przeszli próbę Krzyża i Zmartwychwstania, było mniej. Propozycja, żeby wyraźnie zachęcić do opuszczenia wygodnej roli pasywnego słuchacza, może dla kaznodziei oznaczać stratę popularności w sieci. Nie statystyki w mediach społecznościowych są jednak ważne, a to, czy prowadzimy do Jezusa. Jeśli pokory i odpowiedzialności za odbiorców nie braknie, internetowi duszpasterze mogą zdziałać mnóstwo dobra na dużą skalę. To dla nich zaproszenie do drogi obumierania.