Heroiczna kropla

Z Nikolą Zgrzebnicką CMBB, pracującą w Domu Pomocy Społecznej dla Dzieci i Młodzieży Zgromadzenia Sióstr Serafitek w Białce Tatrzańskiej, rozmawia Anna Kluz­‑Łoś
Życie Duchowe • ZIMA 85/2016
Dział • Świadectwa
Fot. z arch. s. Nikoli Zgrzebnickiej

Teraz otacza nas cisza. Wcześniej pokazywała mi Siostra dom dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnych intelektualnie, w którym przebywa osiemdziesięciu trzech chłopców i w którym często słychać nieartykułowane głosy chorych dzieci. Czy w tym miejscu można znaleźć chwilę wytchnienia?

Na samym oddziale raczej nie. Wytchnienie odnajduję w kaplicy i w swoim pokoju. Przy dzieciach tak absorbujących i wymagających, modulujących swoimi głosami, człowiek nie jest w stanie tego uczynić. Trzeba się skupić na pielęgnacji i zapewnieniu im bezpieczeństwa. Tu nie ma odpoczynku. Jedynie czasem, kiedy spaceruje się z dziećmi, można się na chwilę wyłączyć.

W tych nieartykułowanych dźwiękach słyszy Siostra czasem głos Boga?

Staram się usłyszeć komunikaty płynące od niepełnosprawnych chłopców. Głoski i dźwięki, które wydają, to jedyna forma ich głosu, krzyku. W ten sposób sygnalizują swoje potrzeby: że chcą lub nie chcą słuchać muzyki, że są głodni, że wymagają przewinięcia. Nieraz, na przykład na zmianę pogody, boli ich głowa – to też nam komunikują. Wydają różne dźwięki, czasem ciche, czasem bardzo głośne, męczące. Ale staram się i w tym usłyszeć Pana Boga. Zawsze myślę, że w chłopcach, którymi się wspólnie opiekujemy, jest Chrystus – żywy i cierpiący. Ale oni są szczęśliwi w swoim cierpieniu.

Jak Siostra to rozumie?

Nasi podopieczni – moim skromnym zdaniem, bo oczywiście nigdy nie wejdę w ich wnętrze i chore ciało – paradoksalnie są szczęśliwi, bo nie znają zła, które jest na zewnątrz, w społeczeństwie, w którym funkcjonujemy. Są szczęśliwi, bo choroba, z którą się urodzili, sprawia, że nie znają innego świata, tylko ten, w którym mają swoje ulubione łóżko, swój kąt, kolegów i opiekunów. To jedyna znana im rzeczywistość i to jest ich szczęście.

Jak Siostra siebie definiuje jako człowieka, kobietę i zakonnicę?

O to trudne pytanie. Jestem człowiekiem, dziękuję za to Bogu każdego dnia. Za to, że mam zdrowie, zdrowe ciało i umysł, którym mogę służyć chorym dzieciom. Tak to odczytuję, będąc tu, w naszym domu pomocy: zdrowiem mogę służyć innym. Mogę chorych podnieść z łóżka, przesadzić na wózek… Człowiek pomaga człowiekowi.

Jako kobieta oddaję im siebie jako matka. Jestem ich matką duchową. Mogę im przekazać swoją kobiecą empatię, czułość, delikatność. Nieraz w nocy czuwam przy chorym dziecku. Muszę wstać… Może nie muszę, ale chcę. Panie opiekunki wiedzą, że zawsze mogą mnie obudzić. Mieszkam nad sypialniami dzieci i bawialnią. To są moje dzieci, moje duchowe dzieci. I staram się im oddać całe swoje serce.

Jako siostra zakonna, rano dzień rozpoczynam modlitwą, napełniam tak zwane akumulatory. To dla mnie wielki dar: życie we wspólnocie, modlitwa liturgiczna, codzienna Eucharystia. Potem idę do dzieci i jako siostra zakonna swoimi czynami i przykładem życia przekazuję im Boga. Daję im Boga, bo taka jest nasza misja w Kościele. Siostry Serafitki wielkie oddanie i cierpliwość okazują dzieciom, które z racji upośledzenia wymagają szczególnej ofiarności. Mamy tak im służyć, by być znakiem Boga miłującego najbardziej potrzebujących. Jesteśmy obecne w prostych czynnościach dnia codziennego.

Jest Siostra młodą, piękną kobietą. Czy nigdy Siostra nie zastanawiała się nad wybraniem innej drogi? Kiedy pojawiła się myśl: „Chcę być siostrą serafitką i pracować z tak chorymi i cierpiącymi dziećmi”?

Każda młoda kobieta pragnie mieć męża i dzieci. Takie były również moje pragnienia i aspiracje – młodej dziewczyny, która kończyła technikum odzieżowe o kierunku projektanctwo mody, a więc bardzo kobiecym. Lubię szyć, projektować, tego chętnie uczyłam się w szkole.

Przydaje się to w zakonie?

Bardzo. Wykorzystuję moje umiejętności w życiu zakonnym. Pan Bóg to wszystko zaplanował, bo teraz szyję habity i welony. Będąc w szkole średniej, nigdy nie sądziłam, że będę siostrą zakonną. Nie, nie planowałam tego.

Znalazłam taką ładną myśl, że tajemnica powołania człowieka leży w sercu Boga, dlatego w pełni zna ją tylko Bóg i trudno o tym mówić. Proszę jednak opowiedzieć o swojej drodze do zakonu.

Koniec szkoły średniej: musimy wybrać co dalej, jakie studia. Był też człowiek, którego kochałam, i myśleliśmy o wspólnym życiu. Jednak w duchu, w ciszy serca, bo tam odnajdywałam Boga, modliłam się: „Panie Boże, co dalej? Jak rozeznawać swoją drogę? Jaka jest Twoja wola?”. Oparciem dla mnie zawsze była Matka Boża Częstochowska. Kiedy zdałam maturę, postanowiłam, że na Jasnej Górze odbędę indywidualne czuwanie. Modliłam się tam cały dzień: co robić dalej ze swoim życiem? Wracając do domu, do Sosnowca, zdążyłam na ostatni pociąg. I w nim spotkałam siostrę zakonną, która ujęła mnie uśmiechem, ładnym welonem i bardzo prostym, brązowym habitem. Nawiązała się między nami rozmowa i tak zaczęła się moja przygoda z serafitkami. To był dla mnie znak od Matki Bożej. Kiedy wysiadłam z pociągu, wiedziałam, że to jest to! Trudnością była reakcja i zgoda rodziców…

Jak zareagowali? Czy Siostra jest jedynaczką?

Nie. Pochodzę z rodziny wielodzietnej. Rodzice nie zaakceptowali jednak mojej decyzji. Sądzili, że chyba „wymyślam”. Wiedzieli, że jestem związana z kimś, kogo kochałam. Jednak Bóg głośniej mówił do mojego serca. Krok po kroku – przygotowanie do odejścia z domu, choć rodzice byli przeciwni. Musiałam troszeczkę zawalczyć.

Czym ich Siostra przekonała?

Nie przekonywałam, po prostu postawiłam przed faktem dokonanym. Tydzień przed wyjazdem do zgromadzenia, by móc tam pojechać i złożyć dokumenty, musiałam – przyznaję – skłamać. Powiedziałam, że jadę na Politechnikę Gliwicką…

Na jaki kierunek?

Na matematykę. Nie pojechałam jednak na politechnikę, ale do Oświęcimia umówić się z siostrami, kiedy mogłabym wstąpić do zakonu. Myślę, że dziewczyna, która podejmuje decyzję o życiu poświęconym Panu Bogu, jest w stanie przebrnąć przez wszystko i pokonać nawet sprzeciw rodziców. To taka siła, taki głos w sercu, że trudno wyrazić to słowami. Nie ma mocnych, nikt cię nie zatrzyma. Jeżeli Pan Bóg chce kogoś powołać, to pociągnie go nawet za kołnierz. A kiedy się przekroczy mury klasztoru, w człowieku rodzi się taki błogi pokój: że to jest to, że to jest mój dom. Potem zdaje się na Pana Boga; że On pokieruje i poprowadzi, że wszystko się poukłada. I tak się stało – jestem w klasztorze dwadzieścia lat.

Czy wybrała Siostra Serafitki, ponieważ pociągała Siostrę praca z osobami najbardziej chorymi, ubogimi, pokrzywdzonymi przez los?

Wstępując do zgromadzenia, nie zastanawiałam się, jaką pracę siostry wykonują. Dla mnie nie było to istotne. Przede wszystkim chciałam być w ich gronie i poświęcić życie Panu Bogu.

Jeśli mogę zapytać, czego dotyczyła rozmowa z siostrą w pociągu?

Była prozaiczna i prosta [śmiech]. Zapytałam: „Jak siostrze trzyma się welon na głowie?”. A siostra na to: „Pociągnij”. Pociągnęłam za welon i naprawdę się trzymał. „Mam specjalne pinezki, które go trzymają” – powiedziała siostra, a ja naiwnie w to uwierzyłam. Była bardzo życzliwa i radosna. Opowiadała, że wraca z kursu katechetycznego, że mieszka w Oświęcimiu i że gdybym kiedyś chciała, to mogę do niej napisać. Dała mi adres. Powiedziała, że jest franciszkanką.

Duchowość franciszkańska była Siostrze bliska?

Bardzo kocham przyrodę. Wcześniej poznawałam św. Franciszka na oazie, w Ruchu Światło­‑Życie. Już tam był sygnał, że to mi bardzo odpowiada. Kiedy dziewczyna idzie do klasztoru – przynajmniej tak było ze mną – to nie wie, co oznacza słowo charyzmat zgromadzenia. Pozwolono mi przyjechać na parę dni, zobaczyć, jak żyją i pracują siostry. Ujęła mnie przede wszystkim ich prostota i otwartość. Siostry niczego nie udawały. Zaprowadzono mnie do kuchni, do przedszkola, potem pozwolono zobaczyć tu, w Białce Tatrzańskiej, ośrodek dla dzieci głęboko upośledzonych. Pamiętam moje pierwsze wrażenie: to są święte siostry i pracują ze świętymi dziećmi. Dla mnie to są święte dzieci, nie mają świadomości grzechu i kiedy umierają, idą prosto do nieba. To łaska pracować z takimi ludźmi. Te dzieci wiele nam wypraszają.

Rozumiem, że jest zaufanie do Boga, ale pytanie: „Boże, właściwie dlaczego te dzieci zostały tak skrzywdzone?” musiało się kiedyś pojawić.

Będąc młodą dziewczyną, jeździłam jako wolontariuszka na oazy dla osób niepełnosprawnych. To już był zaczątek tego, do czego Pan Bóg mnie przygotowywał. Osoby chore, poprzez swoje cierpienie, zawsze były dla mnie bliżej Pana Boga. Patrząc na to teraz, z perspektywy czasu, kiedy jestem pielęgniarką i uczestniczę w ich życiu… Nie odczytuję tego, że są skrzywdzone przez los, ale że są milsze Panu Bogu. Są po prostu szczęśliwe w swojej niepełnosprawności. Bardzo mnie boli, kiedy rodzice oddają niepełnosprawne dziecko do ośrodka czy wyrzucają wręcz na śmietnik. Oczywiście to sytuacje skrajne. Bogu dzięki, że chore dzieci trafiają do naszego domu, mają swoje łóżko, swój pokój, kolegów. Myślę, że to dla nich ogromny dar. Mają też siostry, które je kochają. Opieka nad osobami niepełnosprawnymi jest dla zgromadzenia wielką łaską od Boga. Tak to odczytuję.

To nie jest łatwe, bo są też trudności, przychodzi zmęczenie, ale to dar służby ludziom chorym. Mamy dzieci leżące na oddziale, które nigdy nie biegały, nie grały w piłkę, nie obiły sobie kolana, nie poczuły, co to znaczy się wywrócić… Niektóre z nich są chore od urodzenia i cały czas leżą w łóżku z porażeniem czterokończynowym. Jedynym ich bólem była grypa. Niewinne dzieci, które żyją, a dlaczego żyją, to tajemnica. Dlaczego jest takie cierpienie i dlaczego są tak chore dzieci, dowiemy się po drugiej stronie. Po drugiej stronie dowiem się, dlaczego Pan Bóg dał im życie? Bo mają być darem dla mnie? Dla moich współsióstr?

Stoję po stronie życia. Lepiej jest jeśli matka, wiedząc o chorobie dziecka już w trakcie ciąży, pozwoli mu żyć i urodzi je, bo życie to dar BOGA. Niech ono żyje, jeśli trzeba niech je odda do ośrodka, niech ma godne warunki. Niech żyje i wielbi Boga tym, czym może: swoim życiem, swoim cierpieniem i radością. Nasi chłopcy cieszą się z małych, prozaicznych rzeczy. To radosne dzieciaki.

Czym właściwie jest cierpienie? W naszym życiu, w życiu Siostry?

Jestem siostrą serafitką, czyli córką Matki Bożej Bolesnej. Serafin był aniołem, który przekazał stygmaty św. Franciszkowi. Dziś jestem postawiona tu, w Białce Tatrzańskiej, przy dzieciach niepełnosprawnych, uczestniczę w ich cierpieniu. Poprzez najprostsze gesty próbuję im pokazać miłość Pana Boga. Umyć sparaliżowane ciało, ich przykurczone ręce i nogi, podać posiłek, zrobić opatrunki, obrócić na drugi bok, bo sami nie mogą tego uczynić, posadzić na wózek inwalidzki, zabrać na spacer, pozwolić dotykać świata: piasku, kamieni, trawy. Ulżyć im w cierpieniu w prosty, zwyczajny sposób. Wspólnie z nimi modlimy się, robimy krzyżyk na czole – gdyż dziecko bezwładną ręką nie wykona znaku krzyża.

W tym roku wraz z moimi współpracownikami bardzo przeżywałam odejście jednego z naszych podopiecznych, trzynastoletniego Mateusza. Chłopiec bardzo cierpiał. Kiedy dziecko umierało, musiałam też być wsparciem psychicznym dla pracujących z nami pań, które mając własne dzieci, widziały umierającego chłopca. Zaczęłyśmy rozmowy na temat śmierci, choroby i konania dzieci. Łatwiej jest mówić o wieku późnej jesieni i umieraniu dorosłych, lecz gdy umiera dziecko… Oj, sama miałam z tym trudności. Było wiele łez.

Zaczęłyśmy czytać wiersze kapelana dziecięcego ze szpitala w Krakowie – ks. Lucjana Szczepaniaka. Wspaniale opisuje własne przeżycia i doświadczenie towarzyszenia umierającym dzieciom. Przychodząc na dyżur, otwierałyśmy książkę na chybił trafił i czytałyśmy. To było trudne doświadczenie, ale piękne. Bardzo nas zjednoczyło i pomogło zrozumieć, po co zostałyśmy tu posłane: by uczestniczyć w cierpieniu dzieci, by szczególną uwagę poświęcić umierającymi, pomagać im przygotować się do spotkania z Bogiem. Miałam tę łaskę jako pielęgniarka i siostra, że wielu ludziom trzymałam dłoń w ostatnich momentach życia. Dzięki Bogu mogłam być tego świadkiem, choć nie jest proste trwać przy konającym.

Przy takim nagromadzeniu cierpienia na pewno bywają chwile, kiedy człowiek mówi: „Nie mogę, nie daję rady, jestem wykończona”. Co wtedy? Co w takiej sytuacji? Jak sobie Siostra radzi po prostu ze stresem, ze zwątpieniem?

Pojawiają się takie sytuacje, nie ukrywam. Były też wcześniej, kiedy pracowałam w szpitalu i przychodziłam bardzo zmęczona z dyżuru. Po dwunastu godzinach pracy nieraz nie byłam w stanie zmówić komplety, bo zasypiałam w ławce w kaplicy. Kiedy umierali pacjenci, było to też bardzo trudne i stresujące. Nie radziłam sobie z tym. Po dyżurze szłam do kaplicy i płakałam. Zostawiałam to Panu Bogu i prosiłam, błagałam o siłę, by pomógł mi rano wstać i dalej służyć ludziom chorym.

Chłopcy przebywający tutaj, w Białce, są bardzo absorbujący i wymagający, wręcz… najlepiej by było, gdybyśmy mieszkały tu dwadzieścia cztery godziny na dobę. Tego potrzebuje każdy z nas: czułości, obecności mamy, taty. Jestem człowiekiem, jestem słaba, zmęczenie też bierze nieraz górę. Po dyżurze w kaplicy oddaję to wszystko Panu Bogu. Proszę Go o siłę do zadań po ludzku nieraz niewykonalnych. Kiedy jestem już bardzo zmęczona, próbuję – chociaż piętnaście minut w ciągu dnia – odpocząć, zażyć trochę snu, by potem świadomie przeżyć liturgię godzin w kaplicy, wspólne spotkania ze wspólnotą na rekreacji, na modlitwie. Ten krótki sen pozwala mi się zresetować po godzinach bombardowania różnymi dźwiękami na oddziale. Nasze dzieci czasem krzyczą kilka godzin, bo boli je głowa albo coś innego. Bywa, że trzeba się domyślić, zgadnąć przyczynę bólu. Nie ukrywam, że nieraz z bezsilności płaczę.

A co jest najtrudniejsze w życiu Siostry? Z jakimi trudnościami Siostra się zmaga lub zmagała?

W moim życiu pojawił się w przeszłości kryzys macierzyństwa. Jestem pielęgniarką i w okresie stażu pielęgnacyjnego było mi dane cztery miesiące spędzić na oddziale położniczym. Przeszkolono mnie do asystowania położnym przy porodach. Kiedy stałam w zielonym fartuchu i zaraz po otwarciu otrzewnej i ściany macicy wyciągano dziecko i kładziono mi na ręce… Miałam tę łaskę, że mogłam zaklemować pępowinę i pokazać nowo narodzone niemowlę jego mamie. Dla mnie, siostry zakonnej, ten moment był kryzysowy. Po dyżurach przychodziłam do domu, dzieliłam się tym doświadczeniem z siostrami. Patrzyły na mnie wielkimi oczami. W moim wnętrzu wówczas była bieganina myśli i pytań.

Nie miała Siostra myśli: „Boże, dlaczego to nie jest moje dziecko”?

„Boże, ja chyba chcę mieć dziecko” [śmiech]. „Czy ja nie mam być przypadkiem matką?” Bo odzywa się wtedy macierzyństwo – i co wtedy? Kiedy był ten kryzys, znowu zanosiłam to wszystko do kaplicy i zadawałam Bogu pytania. To był okres rozeznawania, czas przed ślubami wieczystymi. Jeżeli poczułabym, że życie rodzinne i macierzyństwo to moja droga i byłoby to silniejsze we mnie jako kobiecie, to zapewne podjęłabym decyzję o opuszczeniu zakonu. Ale gdy człowiek rozeznaje w ciszy serca, tam słyszy głos Boga… Ja usłyszałam, że to jednak nie to: „Ty masz służyć jako pielęgniarka, z boku uczestniczyć w radości mamy, w narodzinach jej dziecka, pomagać położnym, być przy narodzinach dzieci… Oddaj Mi to, ale bądź świadoma, co wybierasz i z czego rezygnujesz”.

To był przełomowy moment. Trzeba było sobie to wszystko z Panem Bogiem na nowo ułożyć i świadomie wybrać. Na co się decyduję? Na czystość, ubóstwo i posłuszeństwo czy mam odejść i być żoną, mamą? Bo to jest coś pięknego. Dla mnie uczestniczenie w narodzinach człowieka to łaska, dar od Boga. Jako siostra zakonna byłam świadkiem zarówno narodzin człowieka, jak i jego odejścia. Dobrze, że są takie kryzysy w życiu zakonnym, bo człowiek świadomie wybiera Boga i wie, z czego rezygnuje.

„Jak się oddać Bogu, to się oddać na przepadłe” – tak mówiła nasza błogosławiona siostra Sancja Janina Szymkowiak. To dobra dewiza. Jak się oddać Bogu, to oddać Mu wszystko. Nie obracać się wstecz, nie iść na boki. Upadki, jak powiedziałam, zdarzają się, ale każdy kryzys jest dany po to, by coś na nowo rozeznać i odkrywać, szukać woli Bożej. Należy pytać: Po co ten kryzys został mi dany? Co Bóg chce mi powiedzieć przez kryzys życia zakonnego? Czy, tak jak w moim przypadku, praca na oddziale położniczym, trzymanie w rękach nowo narodzonego dziecka, które jest ciepłe, miłe, odzywa się macierzyństwo… Po co to było?…

Jaki obraz zakonnicy chciałaby Siostra, by miały osoby świeckie?

Społeczeństwo odbiera nas bardzo różnie i na to nie mam żadnego wpływu. Mogę jedynie modlić się, za tych, którzy nas krytykują, i za tych, którzy nas chwalą. Nie jesteśmy ideałami, dążymy do ideału, do zjednoczenia z Panem Bogiem i do świętości. Powołaniem siostry zakonnej jest zjednoczenie z Bogiem. Jeżeli ktoś tak nas odbiera, to Bogu dzięki, bo taka powinna być siostra zakonna. Wówczas staje się autentyczna, prawdziwa. Ludzie świeccy doskonale wiedzą, kiedy nie jesteśmy prawdziwe, kiedy udajemy, kiedy jest jakiś zgrzyt pomiędzy naszymi słowami a czynami. Nie można być ciągle aktorem. Warto być prawdziwym. To się opłaca. Warto też być Bożym. To też się opłaca.

Jako Siostry Serafitki wykonujemy każdą prostą pracę i tego się nie wstydzimy. Próbujemy w tym wszystkim odnajdywać Boga. Proszę nas też nie idealizować, bo my dążymy do ideału, ale zdarzają się nam upadki. Życie za murami klasztornymi nie jest kosmiczne. Słyszymy, że czasem nazywają nas kosmitami, pingwinami. A przecież pingwin to piękny ptak, bardzo ofiarny, troskliwy, więc nie trzeba się tym przejmować. Mam taką zasadę: jeżeli widzę, że ktoś na ulicy idzie i skacze trzy razy na mój widok albo mówi „O, będę mieć pecha, bo idzie zakonnica”, wtedy odmawiam Zdrowaś Mario za tego człowieka i niech Pan Bóg mu błogosławi. Może kiedyś zrozumie, jak potrzebna jest siostra zakonna w społeczeństwie.

My nie oddzielamy się od świata, jak świat nieraz nas postrzega, uważając, że żyjemy poza nim. To nieprawda, że jesteśmy nieproduktywne, że się izolujemy. Bardzo żyjemy problemami świata. Wszystkie te sprawy trzeba zanosić do kaplicy i oddawać Bogu. Powiedziałabym, że jesteśmy może tylko kropelką w oceanie egzystencji, ale gdyby nie było tej kropelki, gdyby nie było zgromadzeń, sióstr zakonnych i serafitek, to nie byłoby oceanu dobroci, miłości i lawiny modlitwy, która przecież idzie w stronę nieba.

Szczęść Boże!