Czy Eucharystia w hospicjum, z chorymi, z umierającymi, jest inna niż w parafii?
I tak, i nie. Eucharystia z jednej strony zawsze jest taka sama. Ale kontekst zbliżającej się śmierci, świadomość, że niektórzy są na niej ostatni raz w tym, doczesnym, życiu, sprawia, że staje się ona dla nas innym światem. Zresztą w ciągu tych dwudziestu lat, które tu posługuję, ten świat się zmieniał. Kiedy zaczynałem moją pracę w hospicjum, na Mszę przychodziło więcej ludzi, teraz coraz bardziej trzeba o człowieka walczyć, trzeba zawalczyć, żeby przyjął Komunię. Trudniej też poczuć, nawet u osób, które się nawracają, że Eucharystia jest dla nich w centrum. Ale bywają sytuacje związane z Eucharystią pokazujące głębszy świat wiary.
Na przykład zmarła tu przed wielu laty pani Maria, która chorowała na zanik mięśni (stwardnienie zanikowe boczne). Porozumiewała się z nami za pomocą linijki, na której jej rodzina wypisała cały alfabet. Był na niej przyczepiony suwak, który przesuwało się na kolejne litery, a pani Maria mrugnięciem dawała znać, o jaką literę chodzi. Litery zapisywało się w słowa, słowa w całe zdania. Kontakt z nią był więc już bardzo utrudniony. To była osoba związana z Duszpasterstwem Akademickim przy kościele św. Anny w Krakowie. Odwiedzał ją ks. Adam Boniecki. Na pogrzebie pani Marii ks. Boniecki wspominał, że przychodził do niej z „plotkami” ze świata, a ona, wskazując oczami litery na tej linijce, zawsze mu mówiła: „Pomódlmy się”.
Kiedy przychodziłem do pani Marii z Komunią świętą, po jej policzkach spływały łzy. Mogła przyjąć tylko okruszek, który był w stanie rozpuścić się jej w ustach, ale zawsze na Komunię czekała i zawsze ją przyjmowała. Pewnego dnia pani Maria straciła przytomność. Nie było z nią kontaktu. Jej brat poprosił, bym odprawił w jej intencji Mszę. Kiedy w czasie rozdawania Komunii wszedłem na oddział, zobaczyłem, że pani Maria jest przytomna. Przyjęła Komunię i znów popłynęły jej łzy. Wróciłem do ołtarza, skończyłem odprawiać Mszę i powiedziałem jej rodzinie, która była w kaplicy, że mama odzyskała przytomność, że przyjmowała Komunię. Pobiegli do pokoju, a ona znów była nieprzytomna… To był dla mnie wyraz ogromnej wiary tej kobiety i obecności Boga, który w tę ludzką wiarę wchodzi i na nią odpowiada.
Takim mocnym doznaniem jest dla mnie zawsze błogosławienie chorych Najświętszym Sakramentem. Kiedy chodzę po pokojach rozdawać Komunię i ktoś nie może jej przyjąć, to błogosławię go Najświętszym Sakramentem. Wyszedłem kiedyś z założenia, że jeżeli w Lourdes chorych, którzy przychodzą tam na modlitwę, błogosławi się Najświętszym Sakramentem w monstrancji, to ja tych, którzy nie mogą przyjąć Chrystusa, też mogę przecież pobłogosławić, żeby ich nie omijać, skoro choroba nie pozwala im przyjąć Komunii.
Pamiętam, że pewnej niedzieli wszedłem do sali, gdzie przy łóżku chorej, nieprzytomnej kobiety siedziała jej krewna i trzymała ją za rękę. Kiedy kończyłem robić nad tą chorą znak krzyża, jej krewna westchnęła: „Umarła…”. I wtedy człowiek ma świadomość, że przyszedł z Chrystusem, który tę osobę zabrał ze sobą i przeprowadził na tamten świat. To była artystka, która po przeżyciach okupacyjnych, po aresztowaniu jej narzeczonego, na całe dziesiątki lat przestała mówić. Przez wiele lat była w zakładzie zamkniętym, ale lekarze w końcu stwierdzili, że nie jest chora, tylko po prostu nie mówi. Kiedy trafiła do nas, do hospicjum, też nie mówiła. Pierwsze słowo, które powiedziała do mnie, to było „Amen” po przyjęciu Komunii. Następnym razem powiedziała: „Bóg zapłać”. To, co mało widoczne, nagle zaczyna trafiać do człowieka głębiej.
Był też kiedyś u nas starszy mężczyzna, żołnierz Armii Krajowej, który walczył w Powstaniu Warszawskim. Zapamiętałem nawet jego pseudonim, bo był bardzo charakterystyczny – „Bimber”. Powiedział, że ojciec „produkował” i tak do niego przylgnęło. Kiedyś ten pan był w pierwszy piątek miesiąca na Mszy świętej. Siedział na wózku inwalidzkim. Gdy rozdawałem Komunię, chwycił mnie mocno za przegub, przyciągnął sobie moją dłoń z komunikantem przed same oczy i patrząc na Chrystusa z bliska, na cały głos złożył wyznanie wiary: „Wierze, wierzę, że Ty jesteś moim Zbawicielem”. Przyjął Chrystusa, Msza się skończyła, poszedł wypalić papierosa, wrócił do pokoju i umarł… Takie rzeczy we mnie zostają na długo – świadectwo ludzi, którzy w Eucharystii na pewno widzieli Boga.
Zupełnie innym przeżyciem, dla mnie jako księdza, jest przychodzenie z Komunią do tych, którzy tak naprawdę nie powinni jej przyjmować, ponieważ ze względu na ich stan chorobowy nie wiadomo, co się stanie. Czasem na przykład po przyjęciu Komunii ktoś zwymiotuje i trzeba zadbać o to, żeby hostię godnie rozpuścić. Oczywiście staramy się z całych sił, żeby do tego nie dochodziło, ale to się zdarza. Tego typu zdarzenia uświadamiają mi ogromną pokorę Boga wobec naszych ludzkich słabości fizycznych i pokazują, że Bóg się na to nie obraża. Przyznam, że to dla mnie niesamowite przeżycie, którego doświadczam tu, w hospicjum. Mimo tego wszystkiego Bóg jest tutaj z nami, przychodzi do nas.
Jak wygląda Księdza posługa w czasie pandemii?
Rzeczywiście to, o czym mówiłem, to świat „do pandemii”. Gdy wirus rozszedł się po świecie, zaczęto się bać, zaczęto wprowadzać różne ograniczenia. Ten lęk do hospicjum też dotarł. Nagle naszym chorym zakazano wychodzić z oddziałów na Eucharystię, bojąc się przenoszenia wirusa, nakazano im pozostać na oddziałach, ograniczono ich poruszanie się i kontakt z ludźmi. Mimo że do kaplicy mają dwa kroki i jesteśmy dość bezpieczni. Z zewnątrz nikt nie może do nas przyjść, wprowadzono też duże obostrzenia. Chorzy jednak nie wychodzili z sali, zostali w pokojach. Niektórzy bardzo to przeżyli. Inni, kiedy nastąpiło już poluzowanie tych obostrzeń, nagle mówią, że nie chcą iść na Mszę świętą, bo jest dyspensa. Skoro mogą korzystać z jakichś ulg, to korzystają. To robi wrażenie, jakby Eucharystia nie była już potrzebna. Albo kiedy roznoszę Komunię świętą – zazwyczaj tuż przed obiadem, bo wtedy wszyscy są w salach – nie zawsze zdążę i czasami obiad stanie przed chorym wcześniej. To nie czekają, od razu jedzą. Tłumaczę sobie, że to nie wynika ze złej woli, dostają obiad, to zaczynają jeść, ale robi to wrażenie, że na Chrystusa się nie czeka.
Widać więc, że na naszych oczach zmienia się ten świat. Zmienia się nasze podejście do tego, co wcześniej było ważne. Zmienia się wiara.
Mam wrażenie, że COVID w jakiś sposób obnażył nasze formalne podejście do Mszy. Pokazał, dla kogo udział w niej wynika z potrzeby serca, a dla kogo to jedynie spełnienie formalnych wymagań.
Nieraz, kiedy rozmawiam z chorymi, to oni najczęściej opowiadają o tym, jak to życie ucieka, nieodwracalnie odchodzi, a oni chcieliby je zatrzymać, normalnie żyć. Wtedy mówię, że zgodnie z tym, co powiedział Pan Jezus, pokarmem dającym życie jest Eucharystia. Jeśli chce się żyć, to może warto przyjąć Komunię. Ale to ich nie przekonuje. Może jest jakaś granica cierpienia i bólu, po przekroczeniu której człowiek nie potrafi zaakceptować nawet słów, które słyszy od Pana Boga…
Jednak z drugiej strony mogę też przywołać naprawdę wiele pięknych momentów i chwil pełnych radości. Mieliśmy chorego, który przyznał mi się, że nie był u spowiedzi od 1939 roku i w ogóle od wojny nie praktykował. Jego historia jest dobrym przykładem na to, że nieraz, by zbliżyć się do Eucharystii, potrzebujemy drugiego człowieka. W pewnym momencie swojego życia w hospicjum ten człowiek otworzył się na swoją opiekunkę, która codziennie przychodziła go myć i karmić. Był jej bardzo wdzięczny i kiedyś powiedział, że bardzo ją szanuje i niczego by jej nie odmówił. Więc ona na to: „To zabieram pana na Mszę świętą”. „Jak powiedziałem, że niczego, to na Mszę też pojadę”. Pamiętam, że to było w lipcu. W czytanej Ewangelii Jezus pytał swoich uczniów: „Za kogo ludzie Mnie uważają?” i „Za kogo wy Mnie uważacie?”. Po Ewangelii jak zawsze miałem krótką homilię. Ten pan wszystkiego wysłuchał, a po Mszy nie pozwolił się już odwieźć do pokoju, tylko czekał na księdza. I wtedy po tylu latach się wyspowiadał. Z Komunią świętą poczekaliśmy na odwiedziny jego bliskich. Jak przyszły jego dzieci i wnuki, wtedy uroczyście przyjął wiatyk i złożył wyznanie wiary.
Takich różnych cudów mamy tu wiele. Ale w hospicjum, jeśli chodzi o wiarę, jest pewnie tak samo jak w świecie poza hospicjum: wiara i niewiara się przeplatają. Zaskakuje nas jedno i drugie. To, że ludzie się na Boga otwierają, a On do nich przychodzi, i to, że ludzie się na Niego zamykają, choć wydawałoby się, że mogłoby być inaczej.
Wrócę jeszcze do pytania o różnice. Czy Mszę w hospicjum odprawia się inaczej?
Myślę, że nie. Staram się tak samo odprawiać ją tutaj, jak i w kościele parafialnym. W hospicjum Msza w większości jest recytowana, można powiedzieć – skromna, zwłaszcza teraz, w czasach pandemii. Nie ma śpiewów i oprawy, z jaką nieraz spotykamy się w kościołach. Oprawę tworzą najczęściej wolontariusze.
A oni teraz nie mogą was odwiedzać…
Przez wiele miesięcy nie mogli przychodzić. Powoli, na szczęście, to już też się zmienia. Wcześniej, co roku przez kilka miesięcy swoje praktyki odbywali u nas bracia kapucyni. W okresie Bożego Narodzenia przychodzili kolędować, tworzyli zupełnie inną oprawę Mszy i trzeba przyznać, że chorzy to lubili, chętniej wtedy przychodzili na Eucharystię. Wspominałem o opiekunce, która zabrała na Mszę swojego podopiecznego, ale także na przykładzie braci kapucynów widać, że jeśli chodzi o uczestnictwo chorych we Mszy, wiele zależy od ludzi zdrowych, którzy są obok. Bo jak bracia byli na praktykach, to rzeczywiście chorych było więcej w kaplicy. Podchodzili do chorych, pytali, zachęcali. Wtedy ludzie chętniej wyjeżdżali ze swoich pokoi. Nieco mniej jest ich na Mszy, gdy wolontariusze to osoby świeckie, a najmniej, gdy wolontariuszy w ogóle nie ma.
Tym, co wyróżnia Mszę w hospicjum, jest przede wszystkim sposób podawania chorym Eucharystii. Znam już naszych chorych, jestem przy nich codziennie, więc wiem, kto może przyjąć cały komunikant, kto połowę, kto ćwiartkę, kto tylko okruch. Dostosowujemy się do nich pod tym względem i to niewątpliwie wyróżnia Mszę w hospicjum.
Do Mszy zachęca drugi człowiek, jego obecność, dotyk… To bardzo ciekawe spostrzeżenie.
Szczególnie widać to u ludzi, którzy pogubili się w życiu i pierwszym krokiem, który ich zbliża do Boga, jest posługa wobec nich innego człowieka. To niesamowite, jak chorzy wyczuwają u kogoś dobroć, życzliwość. Wtedy łatwiej jest im się otworzyć na Boga.
Swego czasu, pracując w parafii, odwiedzałem także chorych. Czasem zatrzymywali mnie ręką i przyznam, że ich dotyk bardzo mnie poruszał. Była w tym geście tęsknota za posługą, za Panem Jezusem, za kontaktem z drugim człowiekiem, niekoniecznie za rozmową, bo nieraz chorzy nie mogli już rozmawiać i tak naprawdę komunikowaliśmy się bez słów, spojrzeniem i gestem.
W relacjach z chorymi mnie najbardziej porusza ich świadomość odchodzenia. To zresztą moje doświadczenie jeszcze z pracy w parafii w Pcimiu. Miałem wtedy dwóch chorych, których regularnie odwiedzałem. Do jednego z nich jeździłem w każdą niedzielę po Mszy. Przyjeżdżał po mnie jego syn. Pewnej niedzieli ten syn powiedział: „Teraz niech się ksiądz nachyli nad tatą, bo on chce coś księdzu powiedzieć”. Usłyszałem: „Bóg zapłać”. Ja na to, że nie trzeba dziękować i że będę za tydzień. A chory na to: „Księdza za tydzień już nie będzie”. Zacząłem zaprzeczać, że będę, że jeszcze przecież nie jest tak źle… We wtorek zmarł.
Do drugiego chorego jeździłem codziennie. Kiedy przychodziłem z Komunią świętą, zawsze był ubrany i siedział na wersalce. Nie leżał na niej. I podobna sytuacja, też mi powiedział: „Ksiądz już do mnie nie przyjdzie, chciałem księdzu podziękować”. A ja znowu, że jutro mam czas koło południa i mogę przyjść, a on: „Już ksiądz nie przyjdzie”. Odszedł w nocy.
Dla mnie niesamowita była ta ich świadomość, to jasne światło od Pana Boga, że ich czas tutaj już się kończy. Oni też przekonali mnie, że można dla chorych zrobić coś więcej.
Czy coś jeszcze przygotowało Księdza do pracy w hospicjum, ukształtowało lub teraz pomaga? Coś, co sprawiło, że poszedł Ksiądz krok dalej w tej posłudze.
Tym, co mnie nie tyle przygotowało, ile przyprowadziło do hospicjum, było świadectwo ks. Zbigniewa Puzyny, kapłana z mojej rodzinnej parafii św. Szczepana w Krakowie. Byłem ministrantem, kiedy ksiądz Puzyna obchodził pięćdziesięciolecie kapłaństwa. W czasie uroczystości usłyszałem w jakimś słowie o nim, że został wyświęcony na kapłana „dla jednej Mszy”. Był człowiekiem chorym na gruźlicę i tylko dlatego, że pochodził z książęcego rodu Puzynów, metropolita krakowski Adam Stefan Sapieha, także książę, wyświęcił go „dla jednej Mszy”. Tymczasem ksiądz Puzyna przeżył ponad pięćdziesiąt lat kapłaństwa. Krótko był proboszczem na jakiejś parafii, a potem został kapelanem sióstr karmelitanek przy Łobzowskiej w Krakowie. U nich mieszkał i u nich posługiwał.
W mojej parafii św. Szczepana pracował, prowadząc opiekę nad chorymi. Podzielił parafię na pięć czy sześć rejonów i w każdy dzień tygodnia szedł do chorych w innym rejonie. We wtorki, o ile dobrze pamiętam, jak wróciłem ze szkoły i popatrzyłem przez okno, to nieraz widziałem go przechodzącego obok naszego bloku. Spokojnym krokiem z bursą szedł do chorych. Zapamiętujemy z dzieciństwa różne rzeczy, a mnie utkwił w pamięci ten kapłan, który chodził do chorych, co na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku w tak regularny sposób nie było praktykowane. Myślę więc, że pierwszą rzeczą, z którą skonfrontowało się moje rodzące się powołanie, był obraz tego człowieka i rzeczywistość ludzi chorych.
Drugim ważnym w tym kontekście doświadczeniem jest moja historia życia, która co jakiś czas przeprowadzała mnie przez szpital. W seminarium, jako kleryk, zatrułem się tlenkiem węgla i przeżyłem śmierć kliniczną. Takich „szpitalnych” sytuacji miałem jeszcze kilka. Kiedyś wpadłem pod samochód, potem miałem atak trzustki. To niewątpliwie oswajało mnie z chorobami, z cierpieniem, z takimi miejscami jak szpital czy hospicjum. Po latach widzę, że to doświadczenie jest nie do przecenienia. Ja się po prostu nie bałem chorych. Do hospicjum przysłał mnie ówczesny biskup pomocniczy krakowski Kazimierz Nycz. Pani prezes hospicjum uważa, że jakoś przeczuwał, że dam sobie tu radę.
A trzecia sprawa to właśnie wspomniana parafia w Pcimiu, do której zostałem posłany zaraz po święceniach i w której nie było duszpasterstwa chorych. To była duża, pięciotysięczna parafia, w której wcześniej nikt nie chodził w pierwsze piątki do chorych. Wioska położona jest na licznych górkach, ludzie mieszkają w małych porozrzucanych osiedlach, do których prowadzi w sumie ponad sześćdziesiąt kilometrów dróg. Fizycznie jeden człowiek w jeden dzień nie był w stanie tego przejść. A ja spotkałem wtedy tych dwóch chorych, o których mówiłem. Oni mnie przekonali, że trzeba się postarać wbrew wszystkiemu.
Dostałem zgodę od księdza proboszcza i w czasie pierwszej kolędy, jeśli w rodzinie widziałem chorych, pytałem, czy nie chcieliby regularnych odwiedzin kapłana z Panem Jezusem. Na początku był strach: jak ksiądz przyjdzie, to trzeba będzie umrzeć. Pokutowało takie myślenie. Ale znalazłem pierwsze cztery osoby, które się zgodziły. Zacząłem do nich przychodzić i z czasem odważnych przybywało. Kiedy odchodziłem z parafii, było już czterdziestu chorych, których regularnie się odwiedzało.
W duszpasterstwie chorych z pewnością spotyka się Ksiądz z pytaniem „Dlaczego mnie to spotkało?”. Z pytaniem o sens cierpienia czy umierania. Przyznam, że ja w takich sytuacjach mam trudności z odpowiedzią. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Swoje cierpienie mogę jakoś ogarnąć, cierpienia innych – nie.
Tylko czy rzeczywiście trzeba to zrozumieć? Może warto zostawić tu miejsce na jakąś tajemnicę…
Nieraz trzeba po prostu przyznać, że się nie wie, że nie na tym polega moja posługa…
W zeszłym roku mieliśmy w hospicjum panią, która umierała na raka trzustki, dosyć inwazyjną i szybko postępującą chorobę. Pewnego dnia powiedziała mi, że przygotowuje się na rozmowę ze mną, że ma do mnie trzy pytania. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać, zapytała po pierwsze, co na temat umierania i tego, gdzie się wybiera, mówi Pismo Święte i wiara Kościoła katolickiego, po drugie, co mogę do tego dodać jako wieloletni kapelan hospicjum, a po trzecie, co sam o tym myślę. Odpowiadałem jej kolejno na te pytania, ale kiedy doszła do trzeciego, dotarło do mnie, że mamy tu trzy poziomy doświadczenia, z którymi chorzy chcą się skonfrontować. Ta kobieta chciała wiedzieć, co Kościół ma w swoim depozycie wiary, czego doświadczają inni ludzie w tym miejscu, w którym się znalazła, i jakie jest moje osobiste doświadczenie. Na tych trzech poziomach szukała czegoś, co byłaby w stanie przyjąć, zaakceptować, co odpowiadałoby jej wyobraźni czy wrażliwości.
Ale przez te wszystkie lata mojej posługi w hospicjum nie zetknąłem się z jakąś ogromną potrzebą tłumaczenia chorym sensu cierpienia. Myślę, że chorzy bardziej niż tych wyjaśnień potrzebują drugiego człowieka, chcą, żeby ktoś przy nich był, nie chcą być sami. Nawet jeśli tylko śpią, bo nie mają siły na nic innego, lubią, jak obok jest drugi człowiek. Dla chorych ważny jest gest, uścisk dłoni. W hospicjum nauczyłem się, że nawet jeśli człowiek po kolei traci zmysły, przestaje widzieć, słyszeć, to ostatnią rzeczą, która mu zostaje, jest dotyk. Człowiek odchodzący chce, by ktoś trzymał go za rękę.
A czy rodziny odwiedzające chorych nie mają do Księdza tego typu pytań? W pewnym sensie Ksiądz jest także ich duszpasterzem.
Niewątpliwie hospicjum jest takim miejscem, w którym oprócz posługi chorym kapłan swoim duszpasterstwem winien też objąć pracowników, w tym dużą grupę wolontariuszy, i właśnie rodziny chorych. Tych ostatnich zarówno za życia chorego, ale chyba jeszcze bardziej po jego śmierci, a więc bliskich osieroconych. Gdy możliwe były odwiedziny chorych, w czasach przed pandemią, rodziny chorych także uczestniczyły z nami we Mszy świętej, czasem otwierali się na Pana Boga jakoś szczególniej, to miejsce, przeżywane doświadczenia pozwalały im skorzystać z mojej posługi sakramentalnej. Nieraz zdarzały się nadzwyczajne sytuacje.
W zeszłym roku, na początku pandemii, walczyliśmy o to, żeby pewien człowiek otworzył się na sakramenty, i udało się. Po wielu latach wrócił do Pana Boga. Duża była w tym zasługa jego bliskich, którzy w swoich domach zorganizowali całonocne czuwanie modlitewne w jego intencji. Kiedy rano przyszedłem do hospicjum, od drzwi usłyszałem, że ten chory mnie prosi. Człowiek zdeklarowany jako niewierzący, który wcześniej nie chciał ze mną rozmawiać. Powiedział mi, że umówił się z synem, że jak umrze, to przyjdzie do niego i powie mu, co jest po drugiej stronie. A tej nocy śniło mu się, że odchodzi i że umierając, leżał cały zanurzony w ekskrementach. Leżał w nich i nie mógł umrzeć. Zastanawiał się, co ten sen może oznaczać i jak on ma to powiedzieć synowi. Zapytałem go, czy nie przyszedł czas, by coś zmienić w swoim życiu. Zgodził się ze mną. Wyspowiadał się, przyjął wszystkie sakramenty i mogłem zadzwonić do rodziny, że ich modlitwy zostały wysłuchane. A po jakimś czasie odbieram telefon i słyszę pytanie, czy córka tego pana też mogłaby przyjść do mnie do spowiedzi, bo nawrócenie ojca było dla niej tak ogromnym znakiem, że postanowiła pójść w tym samym kierunku. To pokazuje, że jedno pociąga drugie.
Kiedyś, pracując w Opolu, zastępowałem przez jakiś czas kapelana w dużym szpitalu. Pamiętam chorego na raka mężczyznę, który zwijał się z bólu. Lekarze mówili, że to nie potrwa już długo. Kilka dni podchodziłem do niego z pytaniem, czy nie chciałby się wyspowiadać. Przez trzy dni odpowiadał, że jak się lepiej poczuje… Nie naciskałem, ale widać było, że ten chory może nie mieć już czasu. Na czwarty dzień poczuł się lepiej i rzeczywiście się wyspowiadał. Miałem wtedy poczucie, że czekał, by mieć naprawdę dobrą spowiedź.
W hospicjum miewam podobne doświadczenia. Są osoby, które czekają, aż ból nieco odpuści, by mieć większy komfort rozmowy o własnym życiu. Ale mam też doświadczenie czegoś zupełnie przeciwnego – nieraz trzeba chorym pomóc podjąć szybką decyzję, bo drugiego dnia mogą już nie mieć. Kiedyś na przykład mąż przywiózł do nas żonę. Wychodziłem już z hospicjum do domu, ale zapytałem, czy chcieliby przyjąć sakrament. Odpowiedzieli, że jak najbardziej. Więc po badaniach lekarskich i ulokowaniu tej kobiety w pokoju wyspowiadałem ją i udzieliłem sakramentów. Nie zdążyłem dojść z hospicjum do plebanii, a już dzwonił telefon z informacją, że ta chora zmarła. Przyjechała do hospicjum po sakrament. W takich sytuacjach dostrzegam miłosierdzie Boże, które jest z człowiekiem na ostatniej prostej.
Teraz mam jednego chorego, na którego ciągle czekam, a on codziennie mi powtarza: „Proszę księdza, jeszcze nie dzisiaj…”. Na niektórych pewnie się nie doczekałem, bo są tak zatwardziali w swoim postanowieniu nieprzyjmowania sakramentów. Nieraz tak bywa. Każdy człowiek to tajemnica.
Jest też jednak wiele budujących doświadczeń. Kiedyś byłem u chorego objętego opieką domową. Udzieliłem mu sakramentów, a kiedy wychodziłem, zapytał, czy mógłbym kiedyś jeszcze do niego przyjść. Powiedziałem, że mogę przyjść i odprawić przy jego łóżku Mszę. Bardzo się ucieszył, umówiliśmy się na konkretny dzień. Na tej Mszy przy jego łóżku była cała rodzina – żona, dzieci i wnuki. Kiedy przyszedł moment przekazania sobie znaku pokoju, syn podał choremu ojcu bukiet róż, a on wręczył je żonie i przy wszystkich przeprosił za wszystkie swoje słabości: za alkohol, za jej łzy… Wszyscy zaczęli płakać.
Zupełnie inna Eucharystia i człowiek, który dokładnie wiedział, czego chce, i dobrze się do tego przygotował. Do tej może jednej z ostatnich w swoim życiu Mszy.