Dar słabości

Życie Duchowe • JESIEŃ 56/2008
Dział • Świadectwa
Fot. Robert Więcek SJ

1. Mam trzydzieści dwa lata. Skończyłam studia i przez pewien czas pracowałam z dziećmi, robiąc to, co najbardziej lubię. Podobnie jak każdy młody człowiek chciałabym być niezależna materialnie, realizować swoje pasje, pomagać rodzicom... Tymczasem choroba, która uczyniła mnie osobą niepełnosprawną ruchowo, pogłębia się i sprawia, że w codziennym funkcjonowaniu jestem zależna od pomocy innych ludzi. Nie mam żadnego zabezpieczenia na przyszłość, nie mogę też pracować z małymi dziećmi, w zawodzie, który sprawiał mi najwięcej radości. Jestem też prawie całkowicie na utrzymaniu rodziców.

I chociaż codziennie buntuję się przeciwko temu, zazdroszcząc innym zdrowia, na dnie duszy wzmacnia się we mnie przekonanie, że moja choroba, związane z nią niedogodności i ból są szansą na głębszą relację z Bogiem. Otrzymałam dar słabości. Już teraz mogę odkrywać to, co ludzie zwykle poznają u schyłku życia: własne ograniczenia i zależność od innych – przede wszystkim od Boga. Tylko On tak naprawdę jest mocą, od Niego wszystko zależy! Wbrew światu, który buduje w nas przekonanie, że musimy być samowystarczalni, że nasze życie to suma osobistych wyborów, przedsiębiorczości i sprytu; że liczy się tylko ten, który potrafi się „urządzić”.

2. Bóg zaprasza mnie do zawierzenia Mu i odkrywania Jego panowania nad wszystkim. Oczywiście, że często ulegam lękom, martwię się, co ze mną będzie. Czy dziś jednak czegokolwiek mi brakuje? Codziennie spotykam ludzi, którzy pomagają i poświęcają mi swój czas. Każdego dnia doświadczam Bożej opieki. Każdy dzień staje się więc okazją do bezgranicznego zaufania Bogu we wszelkich niedogodnościach oraz do nieustannego porzucania myślenia w kategoriach: „Jesteś chora”; „Nie masz pracy ani stałego źródła utrzymania”; „Na pewno zginiesz”. Pan Bóg kieruje moją uwagę na „tu i teraz”, bym dzięki temu nie martwiła się zbytnio o przyszłość. Nie zależy ona wyłącznie ode mnie. Nie znaczy to jednak, że jestem pasywna i zrzucam beztrosko odpowiedzialność za swoje życie na Boga i bliźnich. Przesuwam jedynie – a może aż – akcent z tego, co mogę ja, na to, co może Bóg. On może dać mi wszystko, o cokolwiek się staram. Jeśli tego nie czyni, widocznie w danym momencie nie jest mi to potrzebne.

Każdy dzień staje się więc dla mnie próbą wiary. Codziennie rano Jezus zaprasza mnie do dialogu z sobą. Nie chodzi tu jednak o „odklepanie” modlitwy, ale o odkrywanie Jego miłości w pojedynczych wydarzeniach. W przeciwnościach szczególnie zwracam się do Maryi. Jej można przecież powiedzieć wszystko i chyba w każdej formie, nawet bardzo emocjonalnej. Matka Boża ogarnia wszystko swoim wstawiennictwem i macierzyńską opieką. Przychodzę więc do Niej nie tylko „nawet”, ale „zwłaszcza” zbuntowana i mając pewne niewierności na sumieniu.

3. Rodzinę, dla której staram się organizować pomoc, poznałam przypadkiem przez znajomą. Również dzięki niej możliwa jest moja działalność. Podobnie bowiem jak w codziennym życiu, także w pomaganiu ludziom stałam się uzależniona od innych. Chroni mnie to jednak skutecznie przed przypisywaniem sobie jakichkolwiek zasług. Tym bardziej że są one naprawdę znikome. Czuwam tylko nad całością, piszę maile, dzwonię i szukam sponsorów. W ciągu trzech lat udało się pomóc materialnie około siedmiu rodzinom. Szczególną troską otoczyliśmy jedną z nich – rodzinę patologiczną, w której jest siedmioro dzieci: najmłodsze w wieku niemowlęcym, najstarsze ma jedenaście lat.

Koncentrujemy się głównie na pomocy dzieciom w nauce. Starsze objęte są opieką wolontariuszy przy odrabianiu lekcji, mają swoje „ciocie”, które zabierają je do domów i pomagają na różny sposób. Staramy się organizować im dużo wyjazdów poza ich środowisko, zarówno na kolonie, jak i do zaprzyjaźnionych rodzin, aby mogły czerpać pozytywne wzorce zachowań. Czuwamy także nad ich przygotowaniem do sakramentów, zabieramy w niedziele do kościoła, wysyłamy na rekolekcje.

Nieustannie zadziwia mnie łatwość, z jaką udaje mi się dotrzeć do ludzi, którzy mogą i chcą pomóc tej rodzinie. Dzielą się oni nie tylko dobrami materialnymi, zobowiązując się na przykład do opłacania przez cały rok przedszkola dla młodszych dzieci, ale także swoim czasem, zabierając dzieci na wycieczki czy do swoich domów. Ci ludzie mimowolnie stają się dla nich świadkami, pokazując im inne życie i ucząc szacunku dla innych. Gdyby zabrakło choć jednej z tych osób, pomoc nie przetrwałaby.

Niektórzy, patrząc na moje zaangażowanie, pytają, dlaczego sobie nie potrafię tak pomóc. Rzeczywiście udaje mi się zorganizować wiele dla tych dzieci. Jednak wszelkie starania, aby odmienić własne życie i sprawić, by stało się „lepsze” według kryteriów tego świata, są daremne. To dla mnie jeszcze jedna okazja do refleksji nad tym, kto tak naprawdę jest Panem mojego życia.

Dziś największą – według mnie – bolączką współczesnego człowieka jest brak wiary w Bożą miłość pomimo ludzkich grzechów. Nie musimy stawać się lepsi, aby zasłużyć na miłość Boga. Kolejność jest tu odwrotna: dopiero gdy uwierzymy w bezwarunkową miłość Boga, stworzymy sobie szansę na poprawę moralną i wzrost duchowy. To z braku wiary w miłość biorą się nieprawdziwe wyobrażenia o Bogu i Kościele. Bóg nienawidzi grzechu, ale grzesznika zawsze przyjmuje. Odkąd staram się żyć tą prawdą, zupełnie zmieniło się moje spojrzenie na życie i świat.

Katarzyna Szaraniec