Oddali życie za braci Żydów

Rodzina Ulmanów z Markowej
Życie Duchowe • LATO 79/2014
Dział • Temat numeru
Fot. Wikipedia/domena publiczna

Kto jest moim bliźnim? (Łk 10, 29)

Bóg sam jest twórcą swoich zasad i On je respektuje lub przekracza. Poznajemy te zasady, obserwując działanie Bożej łaski w ludziach. Mówimy: „łaska buduje na naturze”, czyli tam, gdzie człowiek nie stawia Bogu przeszkód, gdzie odpowiada zgodnie z naturą daną mu przez Boga. Przyjęta bowiem w taki sposób łaska Boża przynosi piękne owoce miłości, jaką człowiek może kochać Boga, swoich bliźnich i siebie samego.

Wokół siebie z trudem wypatrujemy takiej miłości, takich wypełnionych łaską relacji. Nic dziwnego, jest w nas przecież tyle lęku o siebie, o naszych bliskich, o świat. Podejmujemy wiele wysiłku, by oswoić te obawy. Ciągle zabiegamy o nasze zabezpieczenia emocjonalne czy materialne. Choć nieustannie jesteśmy przez Boga zapraszani do pokonywania naszego lęku, najczęściej jednak mu ulegamy. Wolność należy do naszej ludzkiej natury, otrzymaliśmy ją w akcie stwarzania człowieka przez Boga, jednak po wydarzeniu grzechu pierworodnego najczęściej brak nam odwagi, nie chcemy być wojownikami o Bożą sprawę. To podstawowy dramat naszej egzystencji: Stanąć po stronie prawa Bożego czy poddać się dyktatowi ustaw ludzkich?

Gdybyśmy żyli w czasie trwałego pokoju, a prawa ludzkie respektowałyby prawo Boże, dużo łatwiej przychodziłoby nam czynić dobro, moglibyśmy nawet pomyśleć, że królestwo Boże zagościło już na ziemi. Jednak od zarania dziejów każde pokolenie doświadcza ogromu cierpienia, w znacznej części pochodzącego z jakiegoś zewnętrznego ucisku. Najtrudniej jest w czasie wojny i dominacji różnych totalitaryzmów. Jeśli wówczas znajdą się Boży wojownicy, którzy swoimi czynami wykroczą poza ramy narzuconych reżimem ograniczeń, ich otoczenie sparaliżowane strachem zastyga w osłupieniu, a próbując zapomnieć koszmar takiego czasu, „zapomina” także tych, którzy w tak strasznych okolicznościach współpracowali z łaską Bożą. W mojej rodzinie z fenomenem takiego „zapomnienia” o wydarzeniach dokładnie sprzed siedemdziesięciu lat zmagam się już ponad pół wieku. Stoją przed moimi oczyma: Wiktoria, siostra ojca mojej mamy, jej mąż Józef i ich siedmioro dzieci, a także dwie ukrywające się w ich domu żydowskie rodziny.

Józef Ulman w czasach kawalerskich

Przed okupacją hitlerowską, zanim zaczął narastać czas pogardy dla prawa Bożego, życie w podłańcuckiej wsi Markowa toczyło się ustalonym od blisko sześciu wieków trybem. Dwudziestolecie międzywojenne moi dziadkowie: Franciszek i Maria Stefania Niemczakowie wspominali często i szczegółowo. To był okres ich młodości, współpracy z zapaleńcami i społecznikami Zofią i Ignacym Solarzami. We wspomnieniach także nieustannie przewijał się Józek Ulman, najbliższy przyjaciel dziadka Franciszka, jego późniejszy szwagier. Dzięki rodzinnym opowiadaniom sylwetka Józefa nabierała dla mnie coraz wyraźniejszych kształtów.

Wspominano poczucie humoru Józefa, w którym – jak dziś to widzę – przejawiała się jego radość życia. Nie pamiętano, by bywał smutny, podkreślano natomiast, jak znakomicie radził sobie ze zdobywaniem specjalistycznej wiedzy mimo skromnych środków finansowych. Nabytymi umiejętnościami dzielił się z sąsiadami natychmiast właściwie nieproszony. Widząc na przykład nieowocujące drzewo, „zagadywał” do jego właściciela: „Na pewno chcielibyście mieć piękne jabłka… To ja wam podleczę wasze drzewko”. Tu przystępował do szczepienia gałęzi i tłumaczył, jak dalej trzeba postępować z drzewem. Swoje racjonalizatorskie pomysły – dotyczące chociażby konstrukcji nowatorskich uli, własnoręcznie robionego radioodbiornika czy stanowiska do hodowli jedwabników – skutecznie wprowadzał w życie. Miał twórczy, aktywny stosunek do otaczającej go rzeczywistości.

Był także zapalonym fotografem. W 1924 roku miał już pierwszy własny kliszowy aparat fotograficzny. W późniejszych latach zmieniał modele na coraz nowsze, aż wreszcie nabył lekką małoobrazkową Leicę. Ten typ aparatu w największym stopniu spełniał oczekiwania Józefa, mógł go nosić przy sobie i rejestrować napotkane sytuacje. Forma reportażu była mu najbliższa, utrwalała bowiem otaczające go osoby w ich codzienności. Nie fotografował krajobrazów, przyrody, architektury, ale przede wszystkim ludzi. Wybór ten pokazuje, że już wtedy najważniejszy był dla niego człowiek.

Bardzo trudno, wręcz niezręcznie pisać o tym, jak Józef Ulman umiał pokonać miłość własną, podporządkować swoje ego dla szczęścia ukochanej. Ze wspomnień – choć przekazanych nie wprost przez moją babcię Marię Stefanię – wiem, że Józef był zakochany w niej, a ona darzyła go tylko przyjaźnią. Sama była zakochana ze wzajemnością we Franciszku Niemczaku. W 1926 roku narzeczeństwo moich dziadków załamało się na skutek sprzeciwu Jana Niemczaka, ojca Franciszka, który miał inne plany matrymonialne wobec syna. Chciał przekazać mu całe, dość duże gospodarstwo. W tej sytuacji Józef Ulman wspierał byłych narzeczonych, jeszcze mocniej zaprzyjaźniając się z Franciszkiem. To niewątpliwie on pomógł mojemu dziadkowi dokonać trudnego wyboru powrotu do ukochanej w 1928 roku, za cenę zrzeczenia się ojcowizny, którą w końcu objął jego młodszy brat – Józef Niemczak.

Małżeństwo Józefa i Wiktorii

Wiktoria Niemczak straciła matkę jeszcze przed ukończeniem szóstego roku życia. Wychowywana była przez starsze o parę lat siostry Marię i Anielę. Obie zostały wydane za mąż pod czujnym okiem ich ojca Jana Niemczaka: Maria w 1927 roku za Jana Szpytmana, a Aniela w 1931 roku za Michała Kluza (Klusa). Tego opiekuńczego ojcowskiego obowiązku Janowi nie udało się wypełnić wobec Wiktorii, gdyż zmarł 1 grudnia 1934 roku. Od tego czasu obaj bracia – Franciszek i Józef – czuli się odpowiedzialni za najmłodszą dwudziestodwuletnią, jeszcze niewydaną za mąż siostrę Wiktorię. Franciszek martwił się coraz częściej pojawiającymi się ambiwalentnymi nastrojami swojej siostry.

Józef Ulman towarzyszył przyjacielowi w tych kłopotach. Pocieszał go i zapewniał, że nastroje siostry wyciszą się, kiedy wyjdzie za mąż i będzie miała dzieci. Czytał bowiem na ten temat różne artykuły. Na to Franciszek niemal krzyknął: „Tak, ale kto się z nią ożeni?!”. „A wiesz, ja się z Wiktorią ożenię…” – padła spokojna odpowiedź Józefa. O tym, jak od strony także emocjonalnej przebiegła ta rozmowa, wiem bezpośrednio z opowiadania Franciszka. Była to jedna z ostatnich wakacyjnych rozmów z moim dziadkiem, którą prowadził ze mną – dorastającą panną – w trosce o moje przyszłe relacje z mężczyznami. Prosił, bym pamiętała, że prócz uczucia może nawet ważniejsze jest porozumienie duchowe. Zachęcał, bym przede wszystkim przyglądała się temu, czy mój przyszły mąż jest moim przyjacielem. Obaj z Józkiem takie porozumienie między przyszłymi małżonkami uważali za właściwy fundament dobrego małżeństwa i obaj takie relacje mieli ze swoimi żonami.

Ślub Wiktorii z Niemczaków i Józefa Ulmana odbył się 7 lipca 1935 roku. Na zachowanym zdjęciu weselnym widzimy około osiemdziesięciu osób – członków rodziny i przyjaciół, którzy zresztą też byli krewnymi, ale w trochę dalszym stopniu. Młodzi małżonkowie przez pierwsze miesiące mieszkali w domu rodzinnym Wiktorii, ale bardzo chcieli jak najszybciej znaleźć się „na swoim”. Maleńki jednoizbowy dom, położony na uboczu wsi, odkupili wraz z kawałkiem pola od rodziny Walentego Bara, który z żoną i sześciorgiem dzieci wyjechał na Wołyń. Kolejne zdjęcie – zrobione pięć miesięcy po ślubie, tym razem za pomocą samowyzwalacza, rejestruje Wiktorię i Józefa przytulonych do siebie, w tle zarys przyozdobionego świątecznego drzewka. To ich pierwsze rodzinne Boże Narodzenie, na twarzach widoczne szczęście, moment, kiedy oboje mają już świadomość, że w drugiej połowie lipca przyszłego roku urodzi się ich pierwsze dziecko.

Kolejne dzieci przychodzą na świat w odstępach kilkunastu miesięcy. To było świadome nastawienie na wielodzietność. Oboje chcieli mieć dużo dzieci i nawet wojna, a potem okupacja niemiecka nie zakłóciły ich rodzinnego planu.

Ulmanowie w czasie wojny

Bóg, podobnie jak każdego z nas, powołał Wiktorię i Józefa Ulmanów na świadków swojej miłości, a oni swoim życiem na Bożą miłość w prosty i radosny sposób odpowiedzieli. Jak się więc poczuli, kiedy w machinie narastającego okupacyjnego terroru ginęli kolejni z ich sąsiadów żydowskiego pochodzenia? Ilu osobom ich mały, jednoizbowy dom mógł dać schronienie?

Najpierw jesienią 1942 roku znalazły się u nich sąsiadki, siostry Goldmanówny, z których jedna była już mężatką z dwójką dzieci, starszym synkiem i młodszą, urodzoną tuż przed wojną córeczką. Niedługo potem dołączyli z Łańcuta Szallowie: ojciec z czterema dorosłymi synami. Szesnaście osób na powierzchni około trzydziestu metrów kwadratowych? Szybko zaadaptowano do warunków zimowego przetrwania strych. Mężczyźni znali się na garbowaniu, naprędce więc wyprawiono dużą ilość skór zwierzęcych i podbito nimi więźbę dachową. Oświetlenie u Ulmanów jeszcze przed wojną było elektryczne, na prąd z własnej prądnicy podłączonej do ustawionego obok domu wiatraka. Prawdziwym wyzwaniem było jednak wyżywienie takiej liczby osób.

Pełne wymowy i piękna jest zdjęcie z czarnymi baranami zrobione prawdopodobnie w maju 1943 roku. Twarze starszych dzieci: Stasi, Basi i Władka są poważne, skupione, z Wiktorii emanuje pokój i pogoda. W tle kwitną jak oszalałe drzewa, krzewy i byliny z ich ogrodu. Można odnieść wrażenie, że ta czarno-biała fotografia krzyczy kolorami rozbudzonej do życia przyrody. Zwykle rano Józek chodził z dużą bańką po mleko do swojego szwagra Józefa Niemczaka, a Wiktoria raz w tygodniu piekła w swoim rodzinnym domu chleb dla wszystkich domowników. W tym samym piecu piecze do dziś taki sam wspaniały chleb Urszula Niemczak, najmłodsza synowa Józefa, brata Wiktorii.

Nadeszła ostra zima 1943–1944. Stary ojciec Szall przeszedł załamanie i popadł w depresję. Wiktoria i Józef wzięli go do siebie na dół – do izby, ustawiając mu łóżko przy piecu. Wszyscy słuchali zakazanego przez okupanta radia i to na wielu zakresach fal. Dość szybko dowiedzieli się, że od wschodu ruszyła ofensywa i wojska niemieckie po raz pierwszy od czasu wybuchu wojny są w odwrocie. W tym czasie przychodzący do moich dziadków regularnie z wiadomościami Józef na pytanie, co nowego u nich, raz po raz odpowiadał: „Jest nas coraz więcej…”. Czy miał na myśli tylko fakt, że on i Wiktoria spodziewają się siódmego dziecka, czy też chodziło mu o inne jeszcze osoby?

Kiedy w młodości dopytywałam o liczbę ukrywanych u Ulmanów osób, babcia odpowiadała: „Kto to wie… To tylko Pan Bóg wie”. Być może ukrywająca się z młodszą córeczką matka sprowadziła na początku 1944 roku do Ulmanów swojego pierworodnego synka, który dotąd przebywał w sąsiedniej wsi, być może urodziło się jeszcze jedno dziecko ukrywających się kobiet, ale „to tylko Pan Bóg wie”.

Tak przedstawia się rekonstruowany z okruchów przekazanych mi faktów szkic świadectwa życia Józefa i Wiktorii Ulmanów. Ileż musiało tych faktów być przez półtoraroczne wspólne zamieszkiwanie trzech rodzin. Czy modlili się razem? Czy świętowali szabat? Czy rozmawiali o tym, co Bóg chce im powiedzieć przez taką wspólnotę? Czy Józef tak jak biblijny Jakub mocował się z Bogiem o błogosławieństwo szczęśliwego ocalenia? Nie było jednak w pobliżu żadnego potoku Jabbok i Józek nie mógł ukryć swojej żony i dzieci. Wręcz przeciwnie on sam ze swoimi najbliższymi stał się takim „potokiem” zasłaniającym i wołającym o ocalenie dla garstki rozbitków… Pytany przez jednego z sąsiadów: „Józek, jak ty się nie boisz, że was ktoś może wydać?” odpowiedział: „Niech takiego ręka Boska broni…”.

Donos i zbrodnia

Ktoś jednak wydał rodzinę Ulmanów, a Józef oddał tę osobę Panu Bogu, zanim do tego doszło. To oddanie było źródłem Ulmanowego pokoju i siły: „Boże, niech się dzieje wola Twoja…”. Szczegóły wydarzeń z 24 marca 1944 roku zostały opisane w opracowaniach wydanych przez historyka Mateusza Szpytmana, mojego kuzyna, wnuka Marii z Niemczaków Szpytmanowej (siostry Wiktorii). To jemu wraz z ówczesnym proboszczem z Markowej, ks. Stanisławem Leją zawdzięczamy ocalenie od zapomnienia męczeństwa rodziny Ulmanów.

W opracowaniach opisujących przebieg tragedii tamtego marcowego poranka, w wigilię Zwiastowania Pańskiego, podaje się, że najpierw zostali rozstrzelani ukrywani przez Ulmanów Żydzi, następnie małżonkowie Józef i Wiktoria, a na końcu ich dzieci. Jednak przekazane mi przez moich dziadków świadectwa różnią się jednym zasadniczym szczegółem. Oto relacja Franciszka i Marii Stefanii Niemczaków, opowiedziana mi po raz pierwszy około 1960 roku i powtórzona parę lat później: „Było już dość jasno, kiedy chłopcy z naszego sąsiedztwa weszli na te wysokie drzewa na tyłach naszego ogrodu i mówili nam, stojącym pod drzewami, co widzą: Józek z dwoma mężczyznami kończyli kopanie dołu poniżej swego domu. Główny dowodzący Niemiec zastrzelił tych mężczyzn na krawędzi wykopanego dołu, a Józkowi kazał… jak się okazało… wyprowadzić swoją rodzinę. Józef wynosił pojedynczo na ręku poszczególne swoje dzieci i tak zastrzelone ostrożnie wkładał do dołu, na końcu pojawił się z Wiktorią i po strzałach, objęci, wspólnie osunęli się w dół…”.

To świadectwo było powiedziane z mocą, spokojnie niemal uroczyście i do tych ostatnich chwil życia bratowej, szwagra i ich dzieci moi dziadkowie więcej nie wracali. Chcieli pamiętać i często wspominać dobro, którym obfitowało życie Ulmanów. Sama przeżywałam i nosiłam w sobie to ich męczeństwo jako głęboko ukryte. Jednak podobało się Bogu z tej bolesnej perły uczynić ozdobę dla swojej chwały. Tuż przed trzydziestym rokiem życia poprosiłam o chrzest, którego nie dopełnili moi zanurzeni w nowej komunistycznej rzeczywistości Rodzice.

Chcę wyjaśnić jeszcze kwestię naszych rodzinnych nazwisk. Od średniowiecza do lat osiemdziesiątych XX wieku markowianie zasadniczo żenią się w obrębie własnej wsi, sporadycznie tylko w paru okolicznych wsiach również należących do klucza łańcuckiego, a do zupełnych wyjątków należały związki z innymi dalszymi mieszkańcami. Mieliśmy więc do czynienia ze stałą pulą rodzimych nazwisk: Homanów, Ulmanów, Szpilmanów czy Szpytmanów. Ojciec Józefa, Marcin, urodził się w 1869 roku jako syn Antoniego Ulmana i Zofii Homan. Jednak z końcem XIX wieku pojawiają się w Markowej proboszczowie, którym te obco brzmiące nazwiska nie podobają się i samowolnie wprowadzają „spolszczenia” końcówek „-man” na „-ma”. Właściciele nazwisk, wiedząc, jak się nazywali ich przodkowie i oni sami, używają ich na co dzień w dawnym brzmieniu. Przyzwyczajona przez całe moje życie do tych historycznych form, które tak długo, bo jeszcze do lat dziewięćdziesiątych XX wieku, były codziennymi, używam starych rodzinnych nazwisk, stąd piszę o Józefie i Wiktorii Ulmanach, a nie Ulamach.