Trudny do opisania punkt wierzenia

Życie Duchowe • ZIMA 101/2020
Fot. z archiwum Dominiki Szczawińskiej-Ziemby

Kobiecy punkt wierzenia? Świetny temat! Ważna sprawa! Tyle razy, zarówno w życiu zawodowym, jak i osobistym, zachwycałam się czymś, co nazywałam „kobiecą wrażliwością na Boga”… I zastanawiałam: Czy kobiety inaczej rozpoznają swoje powołanie? Inaczej podchodzą do osiągania celów? Inaczej realizują się i spełniają? A wszystko w kontekście Boga, Kościoła, duchowości. Czy napiszę o kobiecym punkcie wierzenia tekst do „Życia Duchowego”? Dobre pytanie. „Ależ oczywiście!” – zawołałam parę miesięcy temu. Przez ten czas uśmiechałam się do swoich barwnych pomysłów, jak to odmaluję wiarę osób, które mnie zachwyciły, których mogłam słuchać i je obserwować. I tak siedzę dziś nad kartkami upstrzonymi notatkami.

Wracam myślą do dziesiątek radiowych wywiadów, do spotkań, reportaży, lektur. Nazwiska, sytuacje, myśli, wspomnienia… Wszystko to staje dziś przed moimi oczami. Redakcjo kochana, chcecie, żebym uporządkowała ten żywioł i wysłała Wam jedenaście tysięcy znaków, z których wyłoni się „kobiecy punkt wierzenia”? Spróbuję, choć widzę dziś, jak wymagający jest papier (ekran monitora). Radio to medium znacznie łaskawsze. Nie czeka na analizy, opisy, podsumowania. Radio słucha. Wyczuwa emocje, oswaja ciszę, by mówić głosem trafiającym nie tylko do naszych uszu. To właśnie radiowe studio albo poczciwy magnetofon pozwalający pracować zawsze i wszędzie bywają moimi sposobami poznawania świata. Czerwona lampka informująca, że trwa nagranie albo jesteśmy ON AIR, powoduje skupienie. I oczywiście czujność.

Zapalmy więc czerwoną lampkę tego tekstu. To będzie „lista obecności”, powrót do rozmów, które zostawiły we mnie ślad. Nie wszystkich oczywiście, pewnie dlatego, że nie zawsze zdaję egzamin z czujności i uważności, ale też dlatego, że kobiet, którym jestem wdzięczna za rozmowę, jest znacznie więcej, niż mogę tu napisać. Mam jednak nadzieję, że moje notatki nieco opowiedzą o kobiecym punkcie wierzenia.

***

Siostra Anna Bałchan. Tym razem spotykamy się w domu Stowarzyszenia PO-MOC, w którym siostry mieszkają razem z kobietami i dziećmi. Z tymi, którzy szukają normalności, miłości, domu. A życie tak się jakoś potoczyło, że nie dali rady. Siostra wspomina początki. Lubię te historie pełne małych-wielkich cudów. Dodają otuchy dzisiaj, gdy wcale nie jest lekko. Na przykład opowieść o remoncie domu i kaplicy. Nie było już na nic pieniędzy. Siostry czekają na kosztorys remontu, prace wstrzymane. Przełożona odwiedza arcybiskupa Damiana Zimonia. Opowiada o sytuacji. Tego samego dnia przychodzi i kosztorys od wykonawcy, i koperta od biskupa. Kwota zgadza się co do grosza. Dlaczego to tak ważne, by pamiętać o tych małych cudach? Bo siostry wszystko robią na wiarę, proszą o światło „na krok” i działają. Profesjonalnie, rzetelnie, na sto procent – w końcu zajmują się ofiarami przemocy, handlu ludźmi, krzywdzonymi kobietami i dziećmi. Ale nie są ani firmą, ani organizacją charytatywną. Najważniejszego Głosu czasem nie słychać wyraźnie, ale tak to jest na modlitwie. Raz Pan mówi głośno, raz trzeba cierpliwie czekać na znak. Nie działają zgodnie z logiką projektów, ekonomicznych wyliczeń, biznesplanów. Liczą na PO-MOC z góry.

***

Jezuickie Centrum Kształcenia Zawodowego i Ustawicznego w Mysłowicach zaprasza na cykl spotkań z dr Wandą Półtawską o małżeństwie i rodzinie. Tłum ludzi. Kolejki, by porozmawiać z bohaterką wieczoru, dla wielu żywą legendą, ustawiają się już pół godziny przed wykładem. Czas na autografy zaplanowany na koniec. Wtedy też obiecane mi pół godziny wywiadu. Poważne zagadnienia, ostra krytyka współczesności, smutne refleksje nad kondycją dzisiejszej rodziny, nad kierunkiem, w jakim zmierza małżeństwo. Konsumpcjonizm, rozwiązłość, kultura śmierci. „Trudna ta mowa. Któż zechce jej słuchać?” – przychodzą mi do głowy słowa Ewangelii (por. J 6,60). A jeszcze ten oschły sposób przekazu, jakaś szorstkość, z którą na początku spotkania mam spory problem.

Uczę się od widowni przyjmowania słów Pani Doktor. Powoli rozpoznaję jej poczucie humoru. Wyczuwam jakąś nieoczywistą czułość. Jest stanowcza, punktuje błędy, wraca do czasów minionych, które wydaje się idealizować, ale ostatecznie wyławia dobro z tych, którzy słuchają. Mówi o wysiłku, który daje satysfakcję. Jeśli coś nie kosztuje, to jest bez znaczenia, podkreśla. I wreszcie słowa, które zapisuję nie tylko w pamięci dyktafonu: „Tylko człowiek, który coś rozumie, może uwierzyć. Bez rozumu nie da się wierzyć. Wiara prawdziwa staje się wiedzą. Ja wiem, że jest Bóg, bo inaczej nie byłoby świata. Nie wiem, dlaczego ludzie tego nie wiedzą. Ludzie nie używają rozumu…”.

***

Próbuję skupić się na drodze, ale myśli uciekają za wspomnieniami. Jadę na nagranie do Rybnika, do domu mojej koleżanki ze studiów. Teatrologia na Uniwersytecie Jagiellońskim, stosy książek, zachłyśnięcie Krakowem, wieczory w teatrach i na spotkaniach. Monika po obronie na teatrologii zrobiła jeszcze specjalizację nauczycielską na polonistyce i skończyła filologię angielską. Próbuję w drodze przypomnieć sobie imiona dzieci. Monika i Stanisław Kogutowie mają chyba siódemkę dzieci? Ósemkę – poprawia mnie na miejscu Monika. Na narodziny beniaminka właśnie czekają. Poza tym zapomniałam dodać do tej liczby dzieci, które są już w niebie. Czyli mamy jedenastkę… „Po czwartym dziecku przestałam pracować zawodowo – śmieje się Monika. – Czasem robiłam jeszcze jakieś tłumaczenia, ale… wolę rodzić dzieci. Wielodzietność to wybór, to misja społeczna, to pomysł na szczęśliwe małżeństwo, to, co kocham”.

Trochę przeszkadza nam w rozmowie mikrofon, nie tak gada się z przyjaciółką z młodości. Wypytuję na użytek radiowej audycji o życie religijne rodziny. Nie pamiętam ze studenckich czasów, żebyśmy widywały się w kościele, duszpasterstwie czy jakiejś wspólnocie. „Rano śpiewamy wszyscy godzinki. Chodzimy wspólnie na nabożeństwa majowe, czerwcowe, różańcowe, na roraty. Nawet najmłodsi są w niedzielę na mszy świętej, Stasiu przygotowuje dla nich miniwykłady o historii, o świętych, o tradycji. Jesteśmy bardzo tradycyjną katolicką rodziną, ale to żywa tradycja. I jeszcze jedno: uczymy dzieci służby. To najważniejsze, co mają wynieść z domu. Przekazujemy wiarę i uczymy służyć innym”.

***

Początki mojej dziennikarskiej przygody. Nasza redakcyjna praca promująca książki na antenie Radia eM została zauważona przez Stowarzyszenie Wydawców Katolickich i wyróżniona Małym Feniksem. Uskrzydleni jechaliśmy do Warszawy. Zapowiadał się wspaniały dzień. Wywiad zaakceptowała Pani Profesor Anna Świderkówna. Na nagranie i na pizzę zaprosiła nas do swojego mieszkania. Wtedy namacalne się stało, że „mieszka w Biblii”. Na całej podłodze stosy książek, slalomem można było podejść do stołu, tam też słowniki, albumy, opracowania, komentarze. „Biblia, całe moje życie…” Już nie pamiętam, czy to powiedziała Pani Profesor, czy to jej mieszkanie do nas wołało. Czułam się tam jak małe dziecko. Wydawało mi się, że znam Pismo Święte, przecież studiowałam teologię. Nasza Rozmówczyni wyjaśniała nam znaczenie sfomułowania „kość z moich kości”, wskazała paralelne użycia zwrotu. Mówiła barwnie, unikała naukowego żargonu, rozbierała na części hebrajskie słowa („Bez znajomości starożytnych języków nie jesteśmy w stanie poznać Biblii!”). Jeszcze przed wojną postanowiła studiować grekę. Zachęcał ją do tego profesor Tadeusz Zieliński, równocześnie ostrzegając, że otoczenie jej nie zrozumie i nie podzieli zapału. Cytował w liście do nastolatki św. Augustyna, że człowiek tyle wart, ile jest w stanie kochać.

Dziś siedzimy przed osiemdziesięcioletnią Panią Profesor – filologiem klasycznym, papirologiem, tłumaczką, wykładowcą. Uśmiecha się do nas, jakby wyczuwała, że nie wiemy, jak poprosić o podsumowanie życia. I wyjaśnia, że cała jej naukowa droga, wszystko, co się w życiu wydarzyło, prowadziło do odkrycia powołania, jakim jest popularyzowanie Biblii. A co przez tę popularyzację rozumie? Pomaganie ludziom w odkrywaniu, co mówi do nich Bóg.

***

Beatę spotykam na sederowym wieczerze paschalnym. Jest kwiecień 2017 roku. Do Polski na zaproszenie Inicjatywy Toward Jerusalem Council (TJCII) przylatuje rabin Beniamin Berger, mesjanistyczny Żyd, członek Komisji do spraw Dialogu Katolicko-Mesjańskiego. Dziś przewodzi wspólnocie mesjanistycznej w Jerozolimie. W 1967 roku, będąc agnostykiem, przeżył osobiste spotkanie z Jezusem i usłyszał Boży Głos. W jednej chwili otrzymał objawienie, że Jeshua jest Mesjaszem Izraela. W Polsce przeżywa z chrześcijanami paschę. Dzieli się swoim świadectwem. Jak chce tradycja, to kobieta zapala świece i rozpoczyna Seder. Beata Dylus z głową nakrytą chustą podchodzi do świecznika, wypowiada błogosławieństwo. To coś więcej niż gest czy zwyczaj. Miłość do Izraela nie jest spontanicznym uczuciem ani sentymentalną słabością do żydowskiej kultury.

Beata odkryła Izrael, szukając jedności między chrześcijanami, angażując się w działalność ekumeniczną. Stąd spotkanie z ks. Peterem Hockenem, a później dołączenie do Inicjatywy TJCII. Celem jest pojednanie Żydów i nie-Żydów w jednym ciele Chrystusa-Mesjasza. W pracach komitetu uczestniczy czternaście osób. Połowę stanowią Żydzi mesjanistyczni, połowę liderzy różnych wspólnot chrześcijańskich, w tym dwaj katolicy. To nie pierwsze nasze spotkanie. Beata razem z mężem Adamem bardzo wyraźnie widzi swoje powołanie: budowanie jedności. Wierzą, że Żydzi i chrześcijanie razem stanowią Ciało Chrystusa. Nie skarżą się, że wielu nie chce ich słuchać. Cierpliwie pokazują, jak wszystko, co mówią o Izraelu, o Narodzie Wybranym, w który jesteśmy wszczepieni, zgodne jest z Nauczaniem Kościoła i Katechizmem. Organizują spotkania z mesjanistycznymi Żydami, modlą się o pojednanie, budują relacje, studiują teologię, nauczają. Wielu dziwi ich gorliwe przypominanie, że czekamy na paruzję. Wtedy przypominają reakcję kardynała Ratzingera, któremu przed laty przedstawiono owoce pracy TJCII. Stwierdził: „Jeżeli jesteście Izraelem, który powraca, to znaczy, że dochodzimy do ostatniego etapu historii”.

***

Dom Modlitwy Warszawa 24/7. Dorota Wolska opowiada mi o pracy nad najnowszą płytą Mimo to i o swojej książce Życie Dawida. Ważne jest miejsce naszego spotkania. Dorota z mężem są Dominika Szczawińska-Ziemba współzałożycielami fundacji Warszawa 24/7. Ich marzeniem było powstanie miejsca adoracji i wstawiennictwa. „I Bóg to marzenie pobłogosławił” – uśmiecha się Dorota. Opowiada mi o codzienności. O stawaniu do uwielbienia zarówno wtedy, gdy lekko na sercu, jak i wtedy, gdy w życiu jest naprawdę trudno. Ze łzami w oczach opowiada historię poronienia. „Jak to możliwe, by potężny Bóg, Ten, który tyle cudów uczynił w naszym życiu, nie pomógł?” – przypomina sobie swoje myśli sprzed lat. Wtedy powstała pieśń Wołaj do Mnie! Wiem, że podnosi wiele osób na duchu, pozwala doświadczać Bożej obecności i ratunku. Wołaj do Boga – tego uczy Dorota w Domu Modlitwy. Wołaj! Nie ustawaj! Otwieraj przed Nim swoje serce!

***

Zakreślam kolejne nazwiska w moich notatkach. Nie zdążę już o nich napisać. O ewangelizatorkach, teolożkach, artystkach, poetkach… Tyle spotkań, z których najbardziej zapamiętałam wrażliwość moich rozmówczyń na sprawy ducha i na drugiego człowieka. Czy da się ich wyjątkowość podsumować stwierdzeniem, że łączy je kobiecy punkt wierzenia? Czym miałby on być? Tylko wrażliwością? A co z działaniem? Z determinacją, z wysiłkiem, z walką? Kobiecy sposób działania? Sama próba definiowania powoduje rozbawienie. Kobiety w świecie nauki, specjalistki, naukowe autorytety… O ich wierze też powinnam napisać. Czy czują się dyskryminowane? Czy wciąż muszą udowadniać swoje kompetencje, możliwości, wiedzę? Kobiety w Kościele, czasem w cieniu, czasem walczące o głos. Aktywistki z trudem znoszące bycie w cieniu, nie dlatego, że potrzebują uznania, ale dlatego, że mają do przekazania ważne sprawy, o których męski świat nie zawsze chce słuchać.

Kobiecy punkt wierzenia z perspektywy pracy radiowej to – jak widać – mnożenie pytań i pielęgnowanie wspomnień. To noszenie w sobie światła, które te spotkania zostawiły. Czy istnieje zatem „kobiecy punkt wierzenia”? Oczywiście? Czy mogę go opisać? Niestety nie… Ale cieszę się, że żyję wśród tylu wierzących kobiet, które inspirują, pociągają, zmuszają do zmiany życia. Które są wyraźnym znakiem wskazującym na Boga.