Jak wygląda przestrzeń wolności w Maciejówce?
Wolałbym mówić o przestrzeni odpowiedzialności. Każdy z nas jest wolnym człowiekiem, więc żadnego pola wolności nie musimy sobie wyznaczać. Każdy może w dowolnej chwili pójść w swoją stronę. Nikt nikogo nie zmusza, żeby tu przychodził. Nikt też mnie nie zmusza, żebym siedział tu jako duszpasterz. A zatem problem wolności nie istnieje. Natomiast ważna do omówienia jest kwestia odpowiedzialności.
Jaka jest zatem Twoja odpowiedzialność?
Maciejówka to nie jest wspólnota parafialna. Wspólnoty parafialne są okrzepłe. Człowiek rodzi się w swojej parafii, dorasta, a czasami w niej również umiera. Duszpasterstwo Akademickie bardziej przypomina wspólnotę na moście. Jedni na most wchodzą, drudzy schodzą. Co więcej – potrzeba, by jedni schodzili, aby inni mogli wejść. Niektórzy mają opór, aby zejść, bo jest im tutaj dobrze. Studia trwają tylko kilka lat, dla niektórych kilkanaście, jak się dobrze postarają.
Jakie są moje zadania? Na pewno pilnowanie, aby jedni z mostu schodzili, a drudzy wchodzili. Żegnanie ludzi, którzy skończyli studia. Trzeba podejść i powiedzieć: „Słuchaj, skończyłeś studia, fajnie nam było razem, ale już czas, abyś poszedł w świat”. Czasami młodszym kolegom trudno powiedzieć coś takiego.
W jaki sposób funkcjonujecie jako wspólnota?
Wspólnotę stanowią studenci, którzy sami muszą się zorganizować. Na obecnym etapie ja już właściwie tylko się przyglądam, a nie organizuję. Żyjemy w potężnym prowizorium, przepływ ludzi jest ogromny, więc na początku każdego semestru dzielimy się odpowiedzialnościami. Kto czym chce się zajmować? Jak zająć się tym duszpasterstwem? W sumie wszystkich odpowiedzialnych za poszczególne obszary jest około sto dwadzieścia osób. To dość duża liczba, w związku z tym jeden człowiek nie jest w stanie skoordynować całości. Dlatego mamy trzech odpowiedzialnych za całe duszpasterstwo. Ale w jaki sposób oni się zorganizują – ja nawet nie wiem i nie widzę powodu, żeby się tym interesować. To jest wewnętrzna struktura, jedni się organizują tak, drudzy inaczej. Organizują się tak jak lubią i potrafią, na jeden semestr, a potem przychodzi kolejny i wiele się zmienia… Nie ma potrzeby tworzyć sztywnych struktur. Byle byśmy podołali wszystkim zadaniom, które przed nami życie stawia. Nie musimy tego robić perfekcyjnie. Nie o to chodzi.
Jakie jest nasze zadanie podstawowe? Przygotować dom, w którym żyjemy, otworzyć go dla innych ludzi, którzy chcą do nas dołączyć i wspólnie dzielić się nadzieją, wiarą, zdolnościami, które każdy z nas ma. Dlatego jest to przestrzeń, gdzie każdy szuka swoich zdolności. Do czego mogę być przydatny? Jak mogę tutaj służyć? Najważniejsze, że nie tworzymy tej wspólnoty dla siebie, żeby było fajnie. Duszpasterstwo tworzymy dla kogoś, kto jeszcze jest na zewnątrz tej wspólnoty. To mi się wydaje kluczowe, także w budowaniu przyjaźni.
Dla ludzi z zewnątrz, czyli dla kogo?
Potencjalnie dla każdego wrocławskiego studenta. Każdy może tu przyjść i do nas dołączyć, jeśli tego chce. Tak jak w całym Kościele. Kościół jest niezwykle liberalną organizacją, w której mieszczą się ludzie od „Rydzyka” do „Pieronka”. Dla każdego jest miejsce. Wszystko oparte jest na zaufaniu. Kościół jest wręcz zbudowany na zaufaniu. Jak długo jestem duszpasterzem we Wrocławiu, jeszcze nikt z kurii nie przyjechał sprawdzić, czy odprawiam Mszę świętą, czy spowiadam, nikt nie kontroluje moich kazań. Biskup zapytał: „Poprowadzisz duszpasterstwo akademickie?”. Gdy się zgodziłem, on mi zaufał. A ja zaufałem studentom. Nie ma rady nadzorczej, która sprawdza, co się dzieje. Nie znam żadnej innej organizacji na świecie, w której ludzie obdarzają siebie nawzajem takim zaufaniem, a to daje tak ogromną przestrzeń wolności. To jest naprawdę wzór liberalnej organizacji.
Mam wrażenie, że trochę prowokujesz. Są przecież też kartki do bierzmowania, dla chrzestnych…
W naszym Kościele jest taki ogrom zaufania, że niektórzy ludzie zaczęli oszukiwać. Byłem ogromnym przeciwnikiem kartek do momentu, kiedy w jednym tygodniu zdarzyły mi się cztery spowiedzi. Bardzo solidne, niezwykle sensowne. Przyszli ludzie, którzy nie byli od nastu lat w konfesjonale albo i dłużej. Gdyby nie ta kartka, toby nie przyszli. Powiedzieli mi wprost: oszukaliby. A tak wiele zyskali.
Na rozmowach „przedsakramentalnych” pytam: „Czy z ochotą pójdą państwo do spowiedzi przed sakramentem?”. Gdy mówią „oczywiście”, nie ma problemu. Ale gdy mówią „No nie wiemy…”, wtedy odpowiadam, że muszę dać im kartkę. Sakrament tego wymaga, w związku z tym muszę im pomóc. Pomagam karteczką. Ale też oczywiście wyjaśniam, że wcale nie muszą być matką chrzestną, ojcem chrzestnym czy świadkiem bierzmowania. Jednak jeśli chcą się w to bawić, muszą traktować to poważnie.
Jak wygląda Twoja codzienność? Dostajesz jakieś sygnały o tym, co będzie się działo?
Przede wszystkim – mieszkam w duszpasterstwie. To było moje marzenie. Jestem księdzem świeckim (diecezjalnym) i moim marzeniem było zamieszkać ze świeckimi. To jest chyba moje miejsce… Gdy ksiądz kardynał mi obwieścił, że będę duszpasterzem akademickim, zapytałem go, czy byłoby możliwe, żebym mieszkał w akademiku. On odpowiedział, ze swoim wileńskim akcentem: "Zdurnialeś!". "Ale eminencjo, ja jestem księdzem świeckim, chciałbym mieszkać z młodymi ludźmi. Przecież to jest świetny pomysł! Kapitalny!". "Dosyć, wystarczy!". "Ale może jednak, będę się upierał…". "Nie będę bawił twoich dzieci! Koniec! Amen!". Zaufanie kardynała jest czasami ograniczone i pewnie słusznie. Jednak w końcu wykrztusił: „A to sam sobie akademik wybuduj!”. Na akademik nie było nas stać, ale dom, w którym moglibyśmy mieszkać razem, to prędzej… Dobudowaliśmy jedno piętro i mieszkamy z kilkoma młodymi chłopakami. Żyjemy z nimi normalnie na co dzień.
Jest program dnia?
Jutrznia jest o 7.50, potem wspólne śniadanie. Przez wiele lat sam przygotowywałem to śniadanie, codziennie, dla dwunastu osób. Potem się trochę zdenerwowałem i stwierdziłem, że tak chyba nie może być. Teraz codziennie inna osoba przygotowuje śniadanie. Okazało się, że podzielić się pracą to świetny pomysł. Od razu wszystko rozkwitło. Po śniadaniu jest czas na własną pracę, studenci biegną na uczelnie. Ludzie przewijają się przez dom cały czas, ale zachowują się bardzo taktownie. Wyczuwają, że kiedy przygotowuję jakąś konferencję albo jestem po prostu zmęczony czy śpię, potrzebuję ciszy.
Jako księża jesteśmy kawałkiem tej wspólnoty. O 12.00 wystawiamy Najświętszy Sakrament, ludzie zaczynają się schodzić, przygotowywać obiad, o 14.15 jemy wspólnie (choć ostatnio mam z tym kłopot). Spotykamy się przy jednym stole w dość dużej grupie. Właśnie przy stole ma miejsce przepływ informacji, rozmawiamy, budują się więzi między ludźmi. Potem Koronka do Miłosierdzia Bożego. Codziennie jest możliwość spowiedzi od 17.30, sporo spowiadamy. Zaczynają się zbierać grupy. Wszystko płynie… Most jest cały czas pełen ludzi. Jest nawet taki pokój, gdzie się można przespać, jeśli ktoś potrzebuje drzemki.
Kim są studenci, z którymi mieszkasz?
Często rozmawiamy z obecnymi mieszkańcami, kogo by widzieli na przyszły rok. Bo to jest doświadczenie tylko na jeden rok. Jednoroczne doświadczenie wspólnoty. Potem często wynajmują razem stancję i kontynuują wspólne życie, budując je na wspólnych posiłkach i prostej modlitwie. Ale to muszą być studenci, którzy mają dużo autodyscypliny. Tu się tyle ciekawych rzeczy dzieje… Teraz mieszkają z nami też studenci z Senegalu. Byłem w Senegalu, zobaczyłem trochę afrykańskiej biedy, więc zaprosiłem dwóch chłopców na studia do Polski. Jeden z nich mieszka z nami.
Gdzie się pojawiasz? Spontanicznie dołączasz się do wybranych wydarzeń? Próbujesz być wszędzie?
Już dawno zapomniałem o tym, żeby być wszędzie. Nie da się. Również nie wszędzie jestem potrzebny. Gdybym przyszedł do jakiejś małej grupy, mógłbym im zepsuć całe spotkanie. Czuję, że nie powinno mnie tam być. Gdybym dołączył się do przygotowania obiadu, boję się, że to też nie byłoby najlepiej widziane. Mogliby się czuć skrępowani, szczególnie, że dobrze gotuję, potrafię to robić. Dlatego w ogóle nie wchodzę do kuchni. Przychodzę tylko na posiłek. Obiady gotuję na rekolekcjach letnich. My, jako duszpasterze, naprawdę tylko towarzyszymy. Służymy radą. Właściwie tylko o to nas proszą – o radę.
Dużo czasu poświęcamy na spotkania indywidualne. Ważne jest też reagowanie na rzeczywistość. Na przykład jakiś czas temu obiady zrobiły się naprawdę beznadziejne, rozmowy przy stole na bardzo niskim poziomie. Powiedziałem, że nie chcę tam siedzieć w ogóle, nie chcę w tym uczestniczyć. Pozostali księża i bardziej zaangażowani studenci też byli zawiedzeni. Zlikwidowaliśmy obiady na dwa miesiące. Przykre towarzystwo się rozeszło. Po dwóch miesiącach wznowiliśmy obiady, ale tylko raz w tygodniu, bardzo pilnując grupki, która animuje posiłek. Z powrotem odbudowaliśmy całą strukturę. Zajęło nam to pół roku.
Bywa, że działamy z rozbiegu, „bo tak zawsze było”. Z tego trzeba się otrząsnąć. „Przecież zawsze tak było, jak może nie być obiadów?”. Może nie być obiadów, dwadzieścia lat temu nie było obiadów. Wtedy duszpasterstwo też działało, było fajnie.
Z jednej strony młodość, dynamizm, mnóstwo pomysłów, świetny kontakt z nowymi technologiami. Z drugiej strony doświadczenie, szersza perspektywa życiowa, wiedza o tym, jak duszpasterstwo funkcjonowało piętnaście, dwadzieścia lat temu. Wiele rzeczy nas, duszpasterzy, nie przeraża, a młodych przeraża.
A środki na działalność?
Jeśli chodzi o środki na spotkania, w dużej mierze studenci sami je zdobywają. Czasami pomagamy. Jest wiele sposobów zdobycia środków w internecie. Są absolwenci naszego duszpasterstwa gotowi nam pomóc. Zdobywanie środków to świetne wyzwanie.
Może to banał, ale zawsze mamy do czynienia z napięciem między wolnością i bezpieczeństwem. Maciejówka to dużo wolności. Czy kosztem bezpieczeństwa? Ryzykujesz?
Po pierwsze – wydaje mi się, że chrześcijaństwo jest dla ludzi gotowych na ryzyko. Od początku tak było. Ci, którzy chcieli być z Chrystusem, narażali się na duże ryzyko, niebezpieczeństwo. Wielu skończyło w bardzo dramatyczny sposób. Ich życie zostało przerwane przedwcześnie. Wszyscy apostołowie z wyjątkiem Jana. Jeśli wchodzimy w życie duchowe i życie wiary i chcemy zachować pełne bezpieczeństwo, to jest to sprzeczność. Tego się nie da zrobić. Po drugie – nie przemawia do mnie nieustanne szukanie zagrożeń i niebezpieczeństw. Za to przemawia do mnie godzenie się z pewnymi konsekwencjami. Nasz dom jest otwarty. W ciągu dnia, od siódmej rano do północy, drzwi są otwarte non stop, czasami zamykamy na noc, czasami nie. Nie zamykamy drzwi wejściowych, zamykamy tylko drzwi do naszych pokojów, bo musieliśmy się troszkę bronić. Ale budynek i większość pomieszczeń są otwarte. W związku z tym są kradzieże. I to jest normalna konsekwencja otwartych drzwi. Drzwi są otwarte, więc przychodzą złodzieje. Przy czym z tego wypływają też bardzo ciekawe historie.
Kiedyś zbiegałem po schodach w duszpasterstwie i jeden chłopak zastąpił mi drogę. Morda zakazana, naprawdę. Mówi do mnie: „Trzy razy księdza okradłem”. Od razu uświadomiłem sobie kilka faktów… laptop zginął, buty chyba też… Mówię: "Czego chcesz ode mnie?". "Siedziałem w więzieniu, trzy i pół roku". "Za moje kradzieże?". "Nie, za inne. Przez ostatni rok w więzieniu obiecywałem sobie, że przyjdę księdzu powiedzieć, przyznać się". "Fajnie, przyznałeś się, to teraz trzymaj się. Potrzebujesz jakiejś pomocy? Dać ci jakieś pieniądze?". "Nie, proszę księdza, pieniędzy proszę mi nie dawać, wczoraj wyszedłem, nie wiem, co będzie, byłem uzależniony od alkoholu, od narkotyków...".
Podałem mu rękę, rozstajemy się, a on mówi: "Jeszcze jedno, gdyby ksiądz chciał mi pomóc, czy byłby ksiądz w stanie żywić mnie przez miesiąc? Ja chcę normalnie, uczciwie żyć, ale wypłatę dostanę za miesiąc. Mam gdzie mieszkać, mam gdzie spać, ale nie mam co jeść". "Nie ma problemu. Chodź, pokażę ci, gdzie jest lodówka". "Proszę księdza, w tym domu ja wszystko wiem, gdzie co jest. Niech ksiądz lepiej powie, która lodówka". "Ta na pierwszym piętrze, w kuchni". "Proszę księdza, ona jest słaba". "Zacznijmy od słabej…".
Przyjaźnimy się już chyba z pięć lat. Znowu siedzi w więzieniu. Odwiedzam go. Myślę, że to jest naprawdę bardzo serdeczna przyjaźń. Okradał mnie. Nawet gdy zrodziła się przyjaźń, okradał mnie. Niedawno powiedział mi o tym. Ale to człowiek, którego życie jest bardzo trudne, naznaczone ogromnym doświadczeniem w dzieciństwie, w młodości. To, że mogę z nim być, jest ważniejsze.
W duszpasterstwie bycie razem bez przeszkód jest dla nas ważniejsze niż to, że nas czasem okradną. Ale musimy się liczyć z tym, że tak będzie. Dlatego gdy przychodzą studenci, proszę ich: pilnujcie portfeli, pilnujcie dokumentów, nie zostawiajcie laptopów bez opieki, bo w tym domu kradną. „Jak to? W kościele?!”. Tak, tutaj w tym domu kradną. Nigdzie nie jest napisane, że chrześcijanie nie będą okradani. Będą okradani. Nie jest również nigdzie napisane, że chrześcijanie nie kradną. Chrześcijanie też kradną. Takie jest życie, to jest norma. Chociaż ostatnio jest mniej kradzieży, bronimy się, mamy zrobiony monitoring.
A zatem wolność, odpowiedzialność i bezpieczeństwo – te wartości nieustannie się przenikają…
Ważna jest zgoda na własną słabość. Staramy się jak możemy, ale popełniamy błędy. To jest normalne. Tak jak w domu, jak w rodzinie. Chrześcijaństwo, Kościół katolicki, to nie jest firma, profesjonalnie działająca od wielu lat. To jest grupa przyjaciół, rodzina, dlatego jest jak w rodzinie. Nadmierna organizacja w rodzinie też jest niedobra. Ktoś mnie zapytał: "„Malina”, kto tu jest odpowiedzialny za sprzątanie korytarza?". "A co się stało?". "No bo zobacz, tu jest rozlane". "Kto jest odpowiedzialny, ten jest odpowiedzialny, ale kto zauważył plamę, ten zauważył. Weź szmatę i wytrzyj. Ktoś pewnie jest odpowiedzialny. Może zachorował?".
Pewne zorganizowanie – jak najbardziej. Pewna struktura – jak najbardziej, ale też duża elastyczność. Tak jak w rodzinie. Ostatnio niestety studenci mają z tym kłopot. Mówię: „Żebyśmy się czuli jak w rodzinie”. Niektórzy patrzą dziwnie. "Nie wiemy, o czym mówisz". "No tak jak u ciebie w domu". "Broń Boże, tylko nie tak jak u mnie w domu".
Dopiero w duszpasterstwie dowiadują się, jak wiele dobra może być w życiu rodzinnym?
Kiedyś jedliśmy obiad w Białym Dunajcu. Byłem skonsternowany. Posiłek podany w jakichś garnkach prosto z pieca, byle jak, nieładnie. To nie jest wielki trud przełożyć jedzenie z garnka do miski. Jedliśmy z tych garnków. Na początku, jak zawsze, przy muzyce poważnej. Myślałem, że gdy tylko muzyka się skończy, trzeba będzie poruszyć temat estetyki posiłku. Skończyła się muzyka, a jedna z dziewczyn się rozpłakała. Ale naprawdę się rozpłakała, to nie było chlipanie. Cisza. Pytam, co się stało? „Proszę księdza, nie mogę… Jeszcze nigdy nie jadłam tak uroczyście. W domu nigdy nie jadam obiadu z rodzicami. Nigdy. A tu? Niech ksiądz zobaczy, jak tu jest pięknie! Jak uroczyście! To jest takie wzruszające”. Odpuściłem sobie estetykę.
Czy dostrzegasz problem typu „Co po Maciejówce?”. Jak znaleźć swoje miejsce w Kościele po duszpasterstwie akademickim?
Jeśli studenci zawarli związek małżeński – nie ma problemu. Najczęściej trafiają do jednej ze wspólnot: do Domowego Kościoła, do Equipes Notre-Dame, do Spotkań Małżeńskich, albo do jakichś innych grup, które działają w parafiach. U nas jest duża grupa Domowego Kościoła – czternaście czy piętnaście kręgów i grupa Spotkań Małżeńskich – to ci, co założyli rodziny, ale jeszcze nie mają stałego miejsca zamieszkania, cały czas się przeprowadzają. Mieszkają w jednym miejscu rok, potem gdzie indziej dwa lata. W takim przypadku związanie się z jakąś wspólnotą parafialną jest bardzo trudne. Jeśli kupią mieszkanie albo wynajmą coś na stałe, bardzo ich proszę, żeby poszli do swojej parafii, w której są, i tam zaczęli współpracę z księdzem. Nie zawsze proboszczowie są chętni. Jeden patent skutkuje zawsze, bo nawet najbardziej opornym księżom nogę w drzwi można wsunąć bardzo łatwo. Trzeba zapytać, czy można sprzątać kościół. Nie znam proboszcza, który by się nie zgodził. Po uzależnieniu proboszcza od sprzątania kościoła trzeba zapytać, czy można po sprzątaniu zrobić herbatę dla tych, którzy sprzątają. Gdy już z tym się oswoi, trzeba zapytać, czy można się pomodlić. I tak powstaje grupa modlitewna. To działa rewelacyjnie. Ksiądz proboszcz z reguły nie domyśla się strategii długoterminowej. Jednak obecnie dużo zmieniło się w środowisku księży. Jest większa otwartość na świeckich i większa autonomia świeckich w wielu parafiach.
A co z tymi, którzy nie wzięli ślubu?
Zrobiliśmy dla nich taką odseparowaną grupę w duszpasterstwie – „Grupę Odlotową”, Postakademicką, jakoś tak ją nazywamy. To jest grupa tymczasowa, absolwenci, którzy do niej trafiają, muszą wiedzieć, że jeśli chodzi o duszpasterstwo akademickie, jest już po wszystkim. W tej grupie zawiązuje się sporo par. Bardzo ładnych związków. Mówię im czasem: „Nie oszukujcie się. Ktoś przyszedł szukać tu żony, męża? Bardzo dobrze!”. Gdzie ma szukać? Na cmentarzu? Trzeba szukać tam, gdzie są żywi ludzie.
Widzisz w ogóle sens bardziej teoretycznego rozważania współczesnej sytuacji ludzi młodych?
Ja jestem prosty chłopak z Wielkopolski. Generalnie czuję się bardziej praktykiem niż teoretykiem przedmiotu. Sfera praktyczna szalenie mnie interesuje. Zauważyłem, że w momencie, kiedy dokonujemy pewnej analizy, próby zrozumienia rzeczywistości, w której żyjemy, rzeczywistości tych młodych ludzi, i wydaje nam się, że już żeśmy coś zrozumieli, i że teraz dobrze sobie poradzimy, właśnie wtedy okazuje się, że kolejny rocznik to są już zupełnie inni ludzie. A wyniki analiz są już nieaktualne. Przychodzą do mnie studenci z trzeciego, czwartego roku i mówią: „My tych ludzi z pierwszego roku kompletnie nie rozumiemy”.
Myślę, że strategia tworzenia faktów dokonanych jest w Kościele bardziej skuteczna. Kiedyś bardzo mi zależało, żeby przebić się z informacją na temat zstąpienia Chrystusa do Otchłani. Napisałem pracę magisterską na ten temat. Uważam, że mamy pewien problem z Grobem Pańskim w naszym polskim Kościele. Gdy się potem pyta dzieci, gdzie Pan Jezus był w Wielką Sobotę, to chórem odpowiadają „w grobie leżał. Widziałem”. Taka nieudana katecheza. Próbowałem publikować… Tego nikt nie czytał, nikt się do tego nie odnosił. Czasem pojawiały się komentarze w stylu: „Ładne, fajnie się czyta. Nie no, czyta się to dobrze, naprawdę…”. To wszystko. W końcu postanowiłem łupnąć w średniowiecznym, trzynastowiecznym kościele, jednym z najstarszych we Wrocławiu, witraż na trzy okna – Zstąpienie do Otchłani. I to stoi. To przemawia. I tak samo w kwestiach duszpasterskich. Zamiast analizować potrzebę bycia z młodymi i zaufania, lepiej z nimi być i im zaufać.
A może jakaś jedna sugestia w kontekście jesiennego synodu biskupów poświęconego młodzieży?
Z całego tego wysiłku intelektualnego wycisnąłbym jedno wezwanie: otwórzmy drzwi. Dosłownie. Tak, żeby wszystkie kościelne instytucje, plebanie, duszpasterstwa zostały otwarte. Po prostu nie zamykać drzwi. Taki jeden wniosek pastoralny. Gdyby on został przyjęty, myślę, że bardzo wiele by się zmieniło.
Co innego to zachęcanie ludzi do refleksji – to ma ogromny sens. Kim jestem? Jaki jestem? To są te pytania, które nieustannie sobie zadajemy. Ale to się musi odbywać w małym gronie ludzi, a wnioski są istotne dla tych właśnie ludzi. Kim oni są? Jak im młodość przebiega?
Wydaje mi się, że to, co warto odkryć w Kościele, co zresztą już się dzieje, bo to jest pewien proces, to jest nieustanne wracanie do samego centrum Rewolucji Chrystusa. Ta rewolucja polegała na tym, że On wprowadzał pojęcie miłości wzajemnej. W Starym Testamencie w ogóle ono nie występuje, miłość wzajemna pojawia się dopiero w Nowym Testamencie. To oznacza, że my siebie nawzajem potrzebujemy. „Miłujcie się nawzajem” – mówi Chrystus. To jest nowy rodzaj miłości. Każdy z nas potrzebuje tego drugiego, który stoi obok. Wydaje mi się, że otwarte drzwi są pierwszą oznaką zaufania – jesteś mi potrzebny, możesz tu wejść. Będziesz przywitany. Do tej wzajemności jest również potrzebne poczucie przyjęcia.
Widziałem taką sytuację w duszpasterstwie – chłopak ze dwa tygodnie się tu pojawiał. Siedział sobie przy stole, a tu taki jeden wyjadacz duszpasterski podszedł do niego po obiedzie i mówi: „Wiesz co? My jutro idziemy taką gromadką do kina. Może byś się wybrał z nami?”. Co się stało na twarzy tego chłopaka? Wszystko krzyczało: „Jestem przyjęty. Jestem tu i zauważono, że tu jestem”. To jest miłość wzajemna.
Dlaczego to zjawisko wzajemności tak ściśle łączysz z Chrystusem?
Pojawił się Bóg, który potrzebuje miłości. Przecież Chrystus mógłby się pojawić na świecie jako dorosły mężczyzna znający pięć języków. A On się pojawia jako dzieciątko, bezbronne niemowlę, którym trzeba się zająć. Które trzeba ukochać, przytulić, które trzeba nauczyć chodzić, mówić. W Chrystusie jest ogromna przestrzeń przyjęcia miłości. Bóg jest Miłością. Ale Bóg jest też tym, który przyjmuje miłość. Potrzebuje miłości, bez niej nie przeżyje. Chętnie przyjmuje zaproszenie na uczty. Prostytutka myje Mu nogi, a On przyjmuje ten dar miłości. Co więcej, inspiruje się tym gestem, a potem myje nogi uczniom podczas Ostatniej Wieczerzy. Przyjmuje inspirację od prostytutki! Od niej przyjmuje, a później uczniom oddaje. W Chrystusie jest ogromnie dużo wzajemności.
Wydaje mi się, że trwa nowa epoka w Kościele – epoka wzajemności. Przemiany społeczne stwarzają w Kościele dużą szansę na wymianę darów. Nie tylko ja potrzebuję Kościoła, ale również Kościół potrzebuje mnie. Każdy, kto przychodzi do duszpasterstwa, jest nam bardzo potrzebny. Ty potrzebujesz nas, a my potrzebujemy ciebie. Bardzo prosty dar wzajemności.
Jeszcze na początku tej rozmowy moje myślenie było właśnie jednokierunkowe – „Kościół wobec młodych”, „Co zrobić z młodymi?”, „Jak się nimi zająć?”. Bardzo ograniczona perspektywa…
A tu chodzi o to, żeby otworzyć drzwi i się spotkać. Bez pomysłu. Jeśli ja będę miał pomysł, jak naprawić młodych ludzi, to jest koniec. Ja mam nie mieć pomysłu. Chcę otworzyć drzwi i się spotkać. Zacząć rozmawiać i powiedzieć: „Na tym samym wózku jedziemy”. Nie mam gotowego pomysłu na młodych ludzi. Nie mam pomysłu, co z nimi zrobić. Codziennie otwieram drzwi, siadamy do stołu i zastanawiamy się, jak kolejny tydzień przeżyć.
Trzeba potraktować młodych ludzi serio. Dla nas to jest oczywista rzecz, mam wokół siebie dorosłych ludzi, którzy na wielu rzeczach się znają lepiej ode mnie, wiele rzeczy potrafią lepiej ode mnie zrobić. Gdy mamy kupić samochód, to rozmawiam z młodym człowiekiem i mówię: „Tu są pieniądze, idź kup samochód”. Ja sam tego kompletnie nie potrafię zrobić. Młody chłopaczek, dziewiętnastoletni, zrobi to świetnie.
Miałem kiedyś taką sytuację: podczas spotkania z rodzicami przysiadłem się do stolika, gdzie razem ze swoją rodziną siedział chłopak odpowiedzialny za internet u nas w duszpasterstwie. Akurat sprawa była napięta, bo trzeba było jakąś decyzję podjąć, więc przy rodzicach mówię do niego: „Dobrze, byś podjął decyzje finansowe co do naszej strony. W co inwestujemy? W to czy w tamto?”. Wymieniamy kwoty, niemałe. Zacząłem pić kawę, on odszedł na chwilkę. Jego rodzice siedzą zupełnie bladzi, oniemiali. Pytam: "Co się stało?". "Co ksiądz robi? Co ksiądz wyprawia?". "A co?". "Naszemu synowi ksiądz każe podejmować takie decyzje finansowe?". "No tak, bo on się na tym zna, on się w tym świetnie orientuje". "Ale proszę księdza! To jeszcze dziecko!". Dla nich to było „jeszcze dziecko”.
Świadomie wchodzisz w pewnego rodzaju zależność.
Często wyjeżdżam. Po co mi mieszkanie, gdy mnie w nim nie ma? Studenci u mnie siedzą, uczą się, pracują. Gdy wracam, wszystko jest na innym miejscu, ale zawsze jest posprzątane i kwiaty na stole. To jest właśnie wzajemność. Ja im zostawiam mieszkanie, żeby sobie posiedzieli, a oni zostawiają mi kwiaty. Gdy wracam, jestem tymi kwiatami wzruszony, bardzo im za to dziękuję. Staram się wprost o tym mówić – tak, ja tego bardzo potrzebuję. Tak, chcę, żeby ktoś pomyślał o mnie, żeby ktoś czekał na mój powrót. Potrzebuję tej zależności. Niezależność jest szaleństwem. Chęć bycia niezależnym – to jest szalona myśl.