Nie wystarczy być księdzem, żeby sobie ze wszystkim poradzić

Z Jackiem Prusakiem SJ, psychologiem i psychoterapeutą, rozmawia Sławomir Rusin
Życie Duchowe • ZIMA 109/2022
Dział • Rozmowy duchowe
Fot. Grażyna Makara

Relacja mistrz–uczeń z jednej strony jest fundamentalna dla wielu religii, i nie tylko, bo opieramy się na niej także w poszu­kiwaniach intelektualnych czy życiowych, a z drugiej – może w niej dochodzić do nadużyć, co pokazała na polskim gruncie chociażby „sprawa Pawła M.”. Czy ta relacja jest szczególnie na­rażona na nadużycia?

Relacja mistrz–uczeń jest istotna w tych religiach, które w proces formacji swoich adeptów mają wpisane inicjację i rozwój w prak­tyce duchowej. Tam, gdzie akcent położony jest na rytuały wyko­nywane przez osobę mającą w danej religii władzę, tego typu za­leżność wprost nie zachodzi. Ścieżka wtajemniczenia oparta na inicjacji i treningu duchowym wiąże się z relacją mistrz–uczeń, a każda relacja – w religii czy poza nią – z definicji uwzględnia wie­le bardzo złożonych procesów psychologicznych. Relacja zawsze jest psychologiczna, nawet jeśli odnosi się do realizacji celów duchowych.

W katolicyzmie nie podkreśla się w sposób szczególny wagi relacji mistrz–uczeń, jak to jest w innych religiach, na przykład w bud­dyzmie. Katolicy bardziej niż mistrzów szukają towarzyszenia du­chowego, a więc pomocy w odnajdywaniu woli Pana Boga, w podą­żaniu do świętości. Trzeba jednak pamiętać, że również ta relacja jest psychologiczna. Nawet jeśli w jej centrum jest Pan Bóg. Reali­zacja celów duchowych musi więc uwzględniać istnienie procesów i czynników ludzkich, a one w kontekście religii bywają zaniedby­wane albo wykorzystane do manipulacji i to pod pretekstem du­chowości. Często dochodzi tu do spirytualizacji relacji.

Co to znaczy?

Spirytualizacja to właśnie wyeliminowanie z relacji tego, co ludz­kie, tego, co zwykle dzieje się między ludźmi, by z jednej strony osiągnąć duchowe owoce, a z drugiej wykorzystać ludzkie potrze­by i dynamizmy psychologiczne do manipulowania. Dlatego waż­ne, by w towarzyszeniu duchowym czy – jak się potocznie mówi – w kierownictwie duchowym nie zabrakło tego, co w kontekście psychoterapii nazywa się superwizją kliniczną.

Czym jest taka superwizja?

To pojęcie, które może oznaczać różne rzeczy. Terapeuci proszą o nią lub są do niej zobligowani przynajmniej z dwóch powodów. Z jednej strony jest monitorowaniem procesu psychoterapeutycz­nego, sprawdzaniem, czy służy on rozwojowi pacjenta lub klien­ta. Z drugiej – pomaga w rozwoju osobistym lub zawodowym te­rapeuty. Jest miejscem, w którym przeszkody, na jakie terapeuta natrafił w psychoterapii, próbuje on zrozumieć w kontekście tego, co się dzieje z pacjentem czy klientem, i tego, co się dzieje z nim samym. Superwizja dotyczy więc treści konkretnego procesu psy­choterapii i konkretnej relacji psychoterapeutycznej.

Superwizorem dokonującym tego monitorowania jest osoba uzna­na za kompetentną i doświadczoną, jeśli chodzi o psychologiczną pomoc innym ludziom. Jest takim zwierciadłem dla psychotera­peuty, który się superwizuje. Można się superwizować sponta­nicznie, w jakimś nagłym przypadku, ale przeważnie superwizja to sformalizowany proces: zawiera się kontrakt, obie strony tego kontraktu znają zakres swoich odpowiedzialności. Jeśli chodzi o metodę, są trzy podstawowe rodzaje superwizji. Pierwszy to su­perwizja jeden do jednego, czyli terapeuta, który jest superwizowa­ny, i jego superwizor. Jest też superwizja jeden do jednego, w której obie strony są superwizorami dla siebie wzajemnie. Trzeci moduł to superwizja dokonująca się w grupie złożonej z superwizora i te­rapeutów, którzy zgłaszają swoje procesy do superwizji. W takiej sytuacji poszczególni psychoterapeuci mają feedback zarówno od superwizora, jak i od pozostałych członków grupy.

W każdym z tych przypadków superwizja jest pomocna wtedy, kiedy między superwizowanym a superwizorem występuje więź zaufania. Istotny jest też element ujawnienia się superwizora, umiejętność wniesienia do tej relacji nie tylko swojej wiedzy i do­świadczenia klinicznego, ale także samego siebie jako osoby. Nie tylko w roli terapeuty, ale też po prostu drugiego człowieka. Bo su­perwizja to nie jest terapia własna dla superwizowanego terapeu­ty, nie jest to też relacja zależności służbowej. W pewnym sensie można by ją odnieść do wspomnianej na początku relacji mistrz–uczeń, tyle że nie polega ona na tym, że superwizor mówi superwizowanemu, co i jak ma robić, a superwizowany jest z tego roz­liczany. Superwizja nie opiera się na takiej logice.

Rozumiem, że superwizor, by się nim stać, musi spełnić pewne kryteria…

W superwizji klinicznej to osoba, która oprócz certyfikatu psycho­terapeuty osiąga też certyfikat superwizora, co oznacza po prostu znacznie większe doświadczenie i wiedzę. Różne stowarzyszenia psychoterapii regulują to własnymi normami. Nie jest nim osoba, która sama się uzna za superwizora. To kolejny etap kształcenia psychoterapeutycznego i nie każdy psychoterapeuta go kończy. Nie każdy też chce być superwizorem, więc nie każdy rozpoczyna procedurę, której efektem byłoby nadanie kompetencji do super­wizji klinicznej. Owszem jeden terapeuta może uznać drugiego za swojego superwizora, ale superwizje prowadzone „formalnie”, w celu szkolenia innych terapeutów albo w ramach publicznej czy prywatnej opieki psychologicznej oparte są na superwizorach z certyfikatem. Instytucja go wydająca jest wówczas gwarantem, że to osoby kompetentne.

Czy każda psychoterapia powinna być poddana superwizji?

Na początku każda prowadzona przez początkującego adepta psy­choterapii. Dlatego że każdy pacjent jest inny i nie można jedne­go szablonu superwizowanego procesu psychoterapeutycznego przenosić na inny. Tego się tak po prostu nie da zrobić. Zasada jest więc taka, że na początku psychoterapeuta powinien superwizo­wać wszystkie prowadzone przez siebie procesy. Później tylko te, które uzna za trudne albo w ramach których pojawią się trudno­ści. W ich wyborze może pomóc sam superwizor, ale nie ma zo­bowiązania, że musi superwizować wszystkie procesy, które pro­wadzi. Tak jak nie ma obowiązku bycia pod stałą superwizją, choć to zależy od miejsca pracy. Są szpitale, poradnie czy przychodnie, w których grupa superwizyjna prowadzona jest regularnie i wszy­scy terapeuci, którzy pracują w tej jednostce, są zachęcani – a nie­raz zobligowani – by brać w niej udział.

Czy to, o czym mówił Ojciec w kontekście superwizji klinicznej, moż­na przenieść do towarzyszenia duchowego? Czy wspomniane trzy modele superwizji można zastosować na gruncie duszpasterskim?

Każdy z tych modeli można zastosować w towarzyszeniu du­chowym i duszpasterstwie, pod warunkiem że nie zrówna się superwizji z tym, do czego duchowni są przyzwyczajeni, bo tego nauczyli się w trakcie formacji do kapłaństwa – czyli do tak zwa­nych kazusów. W formacji do kapłaństwa istnieje praktyka, bar­dzo silnie obecna chociażby w formacji jezuitów, że omawia się trudne przypadki, które mógłby napotkać spowiednik. Główny akcent w owym omawianiu jest położony na prawo kanoniczne – czy zostały zastosowane właściwe reguły moralne i kanonicz­ne do pouczenia penitenta, zadania mu pokuty, udzielenia bądź nieudzielenia mu rozgrzeszenia. Jest to pewien rodzaj superwizji, ale koncentruje się on na treści, a nie na procesie. Na tym, co spowiednik powinien zrobić w danym „przypadku”. A ponieważ prawo jest proste, a życie skomplikowane, więc taka „superwi­zja” ma pomóc we właściwym zastosowaniu normy kanonicznej w praktyce duszpasterskiej.

Omawiane kazusy dotyczą więc bardziej kwestii moralnych niż związanych z rozwojem duchowym…

Dotyczą kwestii na styku moralności i duchowości. Oczywiście aspekt moralny wybija się tu na pierwsze miejsce, zwłaszcza w spowiedzi. Aspekt duchowościowy pojawia się w centrum, jeśli spowiedź łączy się z kierownictwem duchowym. Bo tu do­chodzą do głosu kwestie bardziej złożone. Penitent mający sta­łego spowiednika zaczyna traktować go jako pewien autorytet duchowy. Spowiada się u niego ze swoich grzechów, ale też sze­rzej przedstawia mu swoje życie w kontekście – używając języka ignacjańskiego – nie tylko grzechu i łaski, lecz także pocieszeń i strapień, czyli tego, co w sposób subiektywny przeżywa jako poczucie bliskości z Bogiem lub oddalenia od Niego. To nie tyl­ko kontekst teologiczny, ale też psychologiczny. Wówczas towarzyszenie – kierownictwo duchowe skupia się na szukaniu i pogłębianiu relacji z Panem Bogiem, a w to wchodzą elementy związane nie tylko z łaską, ale i z naturą.

W takim kontekście to, co nazywamy superwizją kliniczną, może mieć ważne miejsce w superwizji kierownictwa duchowego. Po­nieważ pojawiają się w nim dwa istotne „czynniki ludzkie”, któ­re najczęściej są zaniedbywane lub błędnie rozumiane przez obie strony. Po pierwsze, osoba, która szczerze szuka Pana Boga w ra­mach kierownictwa duchowego, prędzej czy później doświadczy zjawiska, które w psychoterapii nazywa się oporem. Nie jest to zła wola, tylko nieświadomy mechanizm obronny. W kierownictwie duchowym może on być doświadczany jako opór wobec Boga, modlitwy, treści religijnego doświadczenia. Może to być na przy­kład opór przed przeżywaniem strapienia. Możemy mieć wtedy do czynienia nawet z patologicznym oporem wynikającym z pro­blemów osobowościowych.

Z lęku?

To jest więcej niż lęk. Opór to odpowiedź na to, co sygnalizuje ów lęk. Lęk ma najczęściej złożone przyczyny, które pozostają poza świadomością danej osoby, przynajmniej w pewnym zakresie. W każdym razie opór prędzej czy później pojawi się także w samej relacji pomiędzy kierownikiem duchowym a peniten­tem. Pojawia się wzajemna zależność, więź, w której jedna oso­ba otwiera się przed drugą, wpuszcza ją do swojego życia. Opór na pewno się pojawi, bo odsłanianie siebie w kierownictwie du­chowym to nie jest przecież chwalenie się sobą, tylko dotykanie własnego Cienia, jak powiedziałby Jung. Nie da się tych kategorii właściwie zrozumieć i rozwiązać, sprowadzając wszystko tylko do języka teologicznego, bo właśnie wtedy pojawią się nadużycia. Kierownik, nie rozumiejąc istoty oporu, ale doświadczając jego skutków, będzie widział problem w penitencie i będzie się starał nim manipulować, nawet mając szlachetne motywacje, by ten opór przezwyciężyć.

Będzie na przykład starał się go sobie podporządkować…

Tak, będzie władczy, autorytarny albo będzie podkreślał, że to, co mówi, to wola Pana Boga. A to jest szkodliwe, nawet jeśli za tym nie ma złej woli. Opór może wynikać też z problemów samego kierow­nika, których on nie jest świadomy i które przerzuca na penitenta.

To jeden z obszarów, na którym w kierownictwie duchowym istot­na byłaby superwizja. Druga kwestia związana jest ze zjawiskiem, które w psychologii czy psychoterapii nazywa się dynamiką prze­niesienia i przeciwprzeniesienia. To też, prędzej czy później, po­jawi się w relacji kierownictwa duchowego. Bardzo często już na samym początku osoba korzystająca z kierownictwa idealizuje kierownika, ponieważ uosabia on dla niej duchowe ideały. Robi to nie tylko dlatego, że go lubi, że jest mądrym, dojrzałym czło­wiekiem, ale też dlatego, że jej zdaniem jest uduchowiony. Uosa­bia dla niej wartości, do których sama inspiruje, i staje się dla niej żywym dowodem na to, że te aspiracje nie są skazane na poraż­kę. Idealizuje więc kierownika duchowego już na wstępie, a taka nieprzepracowana idealizacja rodzi duże niebezpieczeństwo, bo może na przykład dojść do nieświadomego zlania Boga z kierow­nikiem duchowym. Wtedy staje się on nie tylko ideałem, ale zo­staje utożsamiony z Bogiem.

Kolejna sytuacja rodząca pewne zagrożenia w relacji kierownictwa duchowego, którą należałoby poddać superwizji, to rodząca się w ramach praktyki duchowej więź przyjaźni. Sama przyjaźń oczy­wiście nie jest problemem. Jest ważna, ale to sfera, która urucha­mia seksualność. Do fascynacji uduchowieniem kierownika do­chodzi fascynacja erotyczna jego osobą. Od poczucia „To jest mój przyjaciel” przechodzi się do relacji, w której rodzi się pragnienie fizycznej bliskości. Pojawia się ono i zakłóca charakter relacji kie­rownictwa duchowego, odciąga od szukania Pana Boga, a każe się skupić na szukaniu siebie nawzajem.

Zdarza się też, że osoba korzystająca z kierownictwa duchowe­go identyfikuje swojego kierownika duchowego z konkretną in­stytucją religijną czy szkołą duchowości. To również jest niebez­pieczne, bo człowiek skupia się wówczas na technice, a nie na relacji z Bogiem. Nieraz takie osoby mówią: „Mogę być chrze­ścijaninem, tylko medytując” albo „Mogę być chrześcijaninem, tylko śpiewając chorał” czy „Mogę być chrześcijaninem tylko jako tradycjonalista”.

A kiedy zawiedzie ten „szczególny środek”, odrzuca się całe chrześcijaństwo…

I to jest najtragiczniejszy efekt błędnego rozpoznania i błędne­go ulokowania swoich aspiracji duchowych w osobie, miejscu lub metodzie. Z punktu widzenia superwizji mówimy tutaj o ide­ałach i aspiracjach, które tylko częściowo są uświadomione, a któ­re pojawiają się w ramach relacji zależności, w pewnym sensie asymetrycznej. Bo nawet jeśli sformułowanie „kierownik ducho­wy” zastąpimy określeniem „ten, który towarzyszy”, to być może nieco zrównamy tę relację, ale ona mimo wszystko nigdy nie bę­dzie w stu procentach symetryczna. To nie jest spotkanie z przy­jacielem, nie jest to też spotkanie branżowe, na którym wymie­nia się doświadczenia. W kierownictwie duchowym jest więcej przestrzeni dla kierownika duchowego, by ujawnił samego siebie, swoje doświadczenia, swoją relację z Panem Bogiem, ale właśnie to powinno być superwizowane. Ujawniać coś ze swego życia można tylko wówczas, jeśli to służy procesowi duchowego rozwoju, a nie deficytom narcystycznym kierownika duchowego, który w ten sposób chce wiązać ze sobą osobę i skupiać ją na sobie.

Przekładając już praktycznie superwizję kliniczną na duszpaster­stwo, trzeba by ją – przynajmniej na początku – wprowadzać jako obowiązkową.

Kierownictwo duchowe powinno być superwizowane, ponieważ coraz więcej osób szuka w nim także formy autoterapii. Potwier­dzają to doświadczenia z naszych jezuickich domów rekolekcyj­nych, do których przyjeżdża coraz więcej osób pokiereszowanych przez życie. Wiedzą, że w czasie rekolekcji jest czas na indywidu­alną rozmowę z kierownikiem duchowym i w ich pragnieniach staje się ona formą poradnictwa psychologicznego, a nawet psy­choterapii. Kierownictwo duchowe obejmuje znacznie więcej sfer ludzkiego życia niż spowiedź, więcej jest w nim elementów typu: „lubię – nie lubię”, „podoba mi się – nie podoba mi się”, „poradzę sobie – nie poradzę sobie”, także od strony kierownika duchowego. I tu siłą rzeczy pojawią się trudności, o których mówiłem wcze­śniej, a które dobrze jest poddać superwizji.

Moje doświadczenie jest takie, że to się sprawdza i jest bardzo po­mocne. Sam jestem superwizorem jezuity, który prowadzi kierow­nictwo duchowe wielu osób i konsultuje u mnie te procesy pod kątem trudności, jakie się w nich pojawiają, a wynikają ze wspo­mnianego „czynnika ludzkiego”. Ja oczywiście nie znam ludzi, którym towarzyszy, i nie jestem wprowadzany w detale ich życia. Wszystko jest objęte tajemnicą. Spotykamy się regularnie od kilku lat i widzę, że temu jezuicie to służy. Służy to też osobom, którym towarzyszy. A dla mnie plusem jest to, że mogę zaproponować go jako kierownika duchowego osobom, które przychodzą do mnie na konsultację i uważają, że ponieważ jestem księdzem, to można by połączyć terapię z kierownictwem duchowym, co jest błędnym myśleniem… Jeśli widzę, że w danym przypadku bardziej pomoc­ne będzie towarzyszenie duchowe, że terapia nie jest konieczna, odsyłam do niego.

Wielu duszpasterzy może jednak uznać, że są tak świetni, że super­wizji nie potrzebują, a jeśli mają problemy, to rozwiązują je ze swo­im spowiednikiem…

W kierownictwie duchowym ludzie z założenia szukają pogłębie­nia relacji z Bogiem. Kierownik ma tu własne doświadczenie, sam tę bliskość z Bogiem przeżywa, ma też odpowiednią wiedzę. Tylko że nie wystarczy mieć władzę duchową, nie wystarczy być księ­dzem, żeby być dobrym kierownikiem duchowym, żeby poradzić sobie ze wszystkimi problemami. W kierownictwie duchowym nie uniknie się trudności związanych ze sferą psychologiczną. Po obu stronach. Nawet dojrzały kierownik duchowy takich trudno­ści doświadczy – i w sobie, i w osobie, której towarzyszy, i w rela­cji, która jest między nimi. Tych problemów kierownik duchowy nie rozwiąże ze swoim spowiednikiem.

Poza tym superwizja może też mieć walor prewencyjny i wyłapy­wać sytuacje, w których mogłoby dojść do nadużyć. Temu też służy superwizja kliniczna na początku pracy młodego terapeuty, by mo­nitorować sygnały ostrzegawcze, wyłapywać je, analizować i prze­pracowywać, ponieważ do nadużyć może dojść w sposób nieświa­domy, bez chęci skrzywdzenia kogokolwiek. Pojawiają się emocje, różne osobiste deficyty, konflikty. Im dłuższa i intensywniejsza jest relacja, tym bardziej podatna i poddana takim mechanizmom.

Mamy młodego księdza, który trafia na parafię, inicjuje w niej jakieś duszpasterstwo, gromadzi się tam grupka „zakochanych” w nim osób, angażują się w życie wspólnoty. Wszystko wydaje się iść świetnie. A my sugerujemy, że powinien się zastanowić, czy na pewno wszystko robi dobrze, i zaczął szukać superwizji…

W duszpasterstwie parafialnym ten kontakt ma inny charakter. Nie jest tak intensywny jak w relacji terapeutycznej czy w kierow­nictwie duchowym. I nawet w przypadku młodego księdza, który spotyka się z parafianami, jeśli są jasno ustalone reguły dotyczące tego, gdzie się spotykamy, ile trwa spotkanie i co ma je wypełniać, to nie ma potrzeby superwizować tego za każdym razem. Ale już od samego początku duszpasterz powinien zwracać uwagę na to, co się w grupie dzieje, ponieważ od samego początku uruchamia­ją się w niej pewne grupowe mechanizmy. Będą tacy, którzy będą chcieli się do niego zbliżyć, eliminując innych. Będą tacy, którzy go będą idealizować, i tacy, którzy będą się starali go mniej lub bardziej deprecjonować. On sam niektóre osoby ze wspólnoty bę­dzie lubił, a niektórych nie będzie.

Nie da się wyeliminować procesów, które zachodzą w grupie. I je­śli księdza coś zaniepokoi, powinien zadać sobie pytanie, czy ro­zumie to, co się dzieje, a jeśli nie rozumie, poszukać pomocy. Nie trzeba superwizować każdego spotkania modlitewnego w ciągu tygodnia, ale ważne, by superwizować jakieś niepokojące sygnały. W „przypadku Pawła M.” wszystkich uśpiło to, że spotkania od­bywały się w obrębie kościelnym, że to była grupa religijna, w do­datku liczna… Ale nawet pod dachem domu zakonnego czy ko­ścioła można grupę duszpasterską przekształcić w sektę, co miało właśnie miejsce.

Jakie sygnały mogą być niepokojące?

Jeśli grupa się zamyka, izoluje od innych, jeśli lider grupy, obo­jętnie czy świecki czy duchowny, traktowany jest niczym bóstwo, jeśli sam się takich boskich atrybutów domaga – to na pewno wy­maga krytycznej refleksji i zmiany.

Cały czas się zastanawiam, czy księża chcą superwizji, szukają jej… Mam wątpliwości. Paweł M. na pewno by nie szukał…

Dlatego o superwizji powinna być mowa na etapie kształcenia duszpasterzy i powierzania im duszpasterskich misji. I tu widzę też rolę dla przełożonych – powinni zadbać, by to, co dzieje się w przestrzeni duszpasterskiej, podlegało w jakiejś formie kon­troli w postaci superwizji. Podobny wymóg powinien dotyczyć kierowników duchowych. Kierownik duchowy powinien mieć superwizora, z którym będzie omawiał to, co przeżywa w relacji z osobami, którym towarzyszy. Jednak w formalnym kształceniu księży, w formacji do duszpasterstwa, do pracy z grupami czy do indywidualnego kierownictwa duchowego nie zwraca się na to należytej uwagi.