Czekanie to mój los

Niezwykłe kapłańskie ścieżki w czasach komunizmu
Życie Duchowe • WIOSNA 62/2010
Dział • Świadectwa
(fot. Rosmarie Voegtli / Flickr.com / CC BY 2.0)

Komunizmu1 nie lubiliśmy, to prawda. Ale walczyć z nim? Dlatego aresztowania nikt się nie spodziewał. Był wrzesień 1948 roku. Miałem osiemnaście lat. Osadzono mnie w Brnie. Tam pierwszy raz w życiu bliżej zetknąłem się z osobą duchowną. Ojciec Jakub Zemék, przeor dominikanów ze Znojma, był człowiekiem miłym, dobrym, ludzkim. Taki jak my, a przecież inny. Jego wpływ zaważył na całym moim życiu, choć byliśmy razem tylko półtora miesiąca. Przeniesiono mnie do Pilzna. To najcięższe więzienie. I tam... Wiedziałem, że rodzice wysłali prośbę o ułaskawienie. Zdążyłem poznać komunistów. Widziałem wiele zła, które czynili. Bardzo wiele. Nie chciałem prosić o nic. Skazano mnie na dwadzieścia jeden dni karceru. Kilka dni głodówki. Od kajdan dostałem zakażenia krwi. Straszny ból do utraty przytomności. Nocą półprzytomny słyszałem śpiew jakiegoś żołnierza obcokrajowca. Śpiewał po angielsku pieśń znaną i u nas: Bliž k’Tobě, Bože můj… – „Być bliżej Ciebie chcę, o Boże mój...”. W podziemiach karceru brzmiało to jak jakiś chorał...

W tej agonii zobaczyłem całe moje dotychczasowe życie. Nie było w nim nic szczególnie złego. Głębokiego też nie. Wtedy zrozumiałem, jak bardzo martwiła się moja mama. W jej marzeniach miałem być kimś, a stało się inaczej. Wtedy zrozumiałem... Nie, nie zrozumiałem – to zostało mi dane... Na zawsze pozostało we mnie odczucie zawieszenia między życiem a śmiercią. Wówczas Bóg dał mi życie po raz drugi. To już nie była teoria. Ja to przeżyłem: Bóg jest! Wiedziałem, że trzeci raz życia nie dostanę...

Po jakimś czasie przewieźli mnie do kopalni rud uranu w zachodnich Czechach. Po wyroku umieszczono mnie w obozie pracy na „doleczenie”. Mieliśmy tam być, póki nie nauczymy się kochać Związku Radzieckiego i naszej partii.

Niespełnione powołanie

Jak wspomniałem, w więzieniu jakiś czas przebywałem w jednej celi z ojcem Jakubem, dominikaninem. Jak on się różnił od naszego księdza na wsi! Proboszcz to był důstojny pan – autorytet ponad wszystkimi. Dla mnie jednak prawdziwym autorytetem stał się dopiero spotkany w więzieniu dominikanin. Siedzieliśmy razem tylko sześć tygodni, ale to wystarczyło. Ziarenko zostało zasiane. „Gdybym był księdzem – myślałem – to takim jak on”. Tyle że to była abstrakcja. Nigdy nie myślałem, by zostać księdzem... Czy byłem wierzący? Byłem, ale zdawało mi się, że to wszystko jest dobre dla mam, dla babć – nie dla młodego chłopaka. Żyłem na pograniczu wiary i niewiary.

Rozdzielono nas. Zapamiętałem nie tylko jego imię. Pozostał we mnie jego wpływ, promieniowanie jego osobowości. W drugim więzieniu wiara stała się dla mnie czymś nowym. Bliski agonii spowodowanej zakażeniem wiedziałem, że Bóg jest. To był ważny moment w moim życiu. Coś we mnie wtedy umarło i zacząłem żyć na nowo. Gdy później w obozie pracy zetknąłem się z innymi zakonnikami i klerykami, coś zaczęło się we mnie budzić. To było ledwo zauważalne. Kiedyś przyszedł do mnie kleryk z trzeciego roku. Mówi: „Stanio, chcę zrezygnować”. Pamiętam, jak to odczułem. Podszedłem do niego, chwyciłem i mówię: „Józef! Jeszcze jeden stopień do ołtarza i ty chcesz odstąpić?”. Nie wiem, skąd się to we mnie wzięło... Po dwudziestu latach byłem na jego prymicjach.

Przez lata więzienia nie widziałem kobiety. Miałem młodszą siostrę, Marię. Bardzo miłe i dobre dziewczę. Wyobrażałem sobie, że istnieje jakaś inna dziewczyna, jak ona ładna, miła i dobra. W czasie urlopu poznałem siostrę kolegi – też Marię. Spodobała mi się. Pisywaliśmy do siebie. Parę razy spotkaliśmy się, ale nie śmieliśmy na siebie spojrzeć. Piękna, czysta miłość... Ów kolega zwierzył mi się kiedyś, że chciałby być księdzem. Był idealnym kandydatem: inteligentny, pobożny, dobry. Po roku napisał jednak do mnie, że już o tym nie myśli. Bardzo mnie to zabolało. Poszedłem w niedzielne popołudnie do kościoła Panny Maryi w Hradcu. Nie śmiałem podejść do ołtarza. Zwierzyłem się Matce Bożej... Niech weźmie mnie. Czytałem kiedyś w Ewangelii o zaproszonych na ucztę, którzy jednak na nią nie przyszli. Ja byłem jak jeden z tych kulawych i ślepych. Tyle mi brakuje! Uważałem, że wszyscy inni są lepsi i godniejsi ode mnie. Jednak modliłem się: „Panie, przyjmij mnie takiego, jakim jestem. A że nie mam nic, co mógłbym Ci ofiarować, przyjmij tę moją miłość”. Do Marii napisałem pożegnalny list. Dla mnie ona jakby umarła. To było trudne. Bardzo...

Wiedziałem, że w Ewangelii jest napisane: "Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem" (J 15,16). Jak się upewnić, że Jezus mnie wybiera? Prosiłem o znak. Po jakimś czasie przypadkiem dowiedziałem się, że Maria wyszła za mąż za mego przyjaciela. Właśnie o to prosiłem! Znak otrzymałem. Był rok 1958. Zgłosiłem się do jedynego w Czechach seminarium duchownego w Litomierzycach. Było w pełni kontrolowane przez komunistów. Przyjmowano tylko wygodnych dla władzy. Usłyszałem: „Nie! Osoba karana, i to politycznie – nie!”. Myślałem o ucieczce za granicę. Miałem tam stryja, księdza. Bez szczególnych protekcji wyjazd za granicę był jednak niemożliwy. Rok później zostałem wezwany na przesłuchanie w STB – policji politycznej. Odczułem, jakby chcieli mi pomóc dostać się do seminarium. Rozumiałem, że będę im tam potrzebny. Słodko ze mną rozmawiali. Okazywali, że chcą być przyjaciółmi. To wszystko wzbudziło we mnie podejrzenia. Teraz ja powiedziałem „nie”. Na to usłyszałem „przyjacielskie” ostrzeżenie: „Kogo chcemy, tego na dwadzieścia pięć lat posadzimy”. Dziś trudno to pojąć, ale tak wtedy było.

Nie, nic nie mogło mnie skłonić, aby za cenę zdrady kupić sobie drogę do kapłaństwa. Przecież, ile razy bym stał przy ołtarzu, słyszałbym Jezusa mówiącego: "Jeden z was Mnie wyda" (J 13,21). Nie urodziłem się bohaterem. Wiedziałem, że muszę się wyrwać z sideł bezpieki, bo inaczej prędzej czy później mnie złamią. Dlatego odpowiedziałem: „Nie. Ja nie chcę do seminarium. Ja chcę się ożenić”. Funkcjonariusz powiedział mi na to: „Siebie możecie okłamywać, nas nie okłamiecie”. I miał rację. Okłamałem siebie. Postanowiłem ożenić się z Jaromirą.

Tajne święcenia

Ona kochała innego, ja szukałem ucieczki przed bezpieką. Ona tego oczywiście nie wiedziała. Przecież o tym nie mogłem nikomu powiedzieć. Miłości nie było – był tylko realizm. Wiedziałem, że tak się małżeństwa nie zawiera. Zawarłem je. Miałem uczucie, że zaczyna się nowe, duchowe więzienie. Przeżywałem to samo zawieszenie między życiem a śmiercią, jak kiedyś. Ślepa uliczka, bez wyboru.

Zamieszkaliśmy w Ostrawie, biedni jak dwie kościelne myszy. Dla „politycznego” trudno było o pracę. Zostałem kierowcą – ja, szoferski antytalent! Powoli dorabialiśmy się wszystkiego od podstaw. Obie rodziny, jej i moja, zostały przez komunistów zniszczone, nie mogły nam więc pomóc. Jaromira sercem była gdzie indziej. Wkrótce stworzyła sobie własny świat, w którym żyła. Mijały lata, dzieci nie mieliśmy. Były właśnie jej urodziny. Kupiłem bukiecik. Przyjęła ze słowami: „Stanio, ja odchodzę”. To był Wielki Czwartek. Przeżyłem swoje Getsemani. Bo choć nie było miłości, coś we mnie się wtedy złamało. Nie jadłem, nie spałem. Jeszcze raz wróciło przeżycie z więzienia: pogranicze życia i śmierci. I jak nigdy przedtem nie płakałem, nawet obity w więzieniu, tak teraz przyszły łzy. Wkrótce Jaromira wniosła sprawę o rozwód.

W 1968 roku, gdy komuniści nieco popuścili, zgłosiłem się na zaoczne studia teologiczne na uniwersytecie w Ołomuńcu. Mieszkałem w Petrowicach, na północy Moraw, po podziale majątku został mi tam domek w górach. Niełatwo było z tymi studiami. Pracowałem w kopalni kruszcu. Na urlop nie mogłem liczyć. W sobotę trzeba było o godzinie 2 rano wstać. Po ciemku iść 10 km do pociągu. Nocą to samo w drodze powrotnej. Studiowałem legalnie dwa i pół roku. Resztę egzaminów zdawałem już prywatnie u profesorów w Ołomuńcu. Teologię studiować musiałem – to była potrzeba, wewnętrzny nakaz. Byłem szczęśliwy, że mogę to robić.

Kilka lat później przyszedł do mnie ksiądz, ojciec Botur – palacz w zakładzie dla ułomnych. Pracowały tam też siostry zakonne, służył im więc po cichu w sprawach duchownych. Spotykaliśmy się czasem, znał więc mój mizerny żywot. Zapytał mnie krótko: „Stanisławie, chcesz być księdzem?”. Stanąłem jak porażony. Wykrztusiłem tylko: „Ja? Ja? Ja rozwiedziony człowiek?”. A on na to: „Chcesz być księdzem?”. Przecież nawet nie modliłem się o to, bo to było niemożliwe. „Jak to się może stać?”. Odrzekł: „O to się nie martw. Chcesz?”. Co miałem powiedzieć? „Całym sercem tego pragnę”. „Więc przyjedź do Liptani. Tam będzie biskup”. Niczego wtedy nie wiedziałem o tajnym życiu Kościoła, i że w ogóle istnieje podziemny Kościół.

Pojechałem. Przedstawił mi się: „Ojciec Davídek”. Rozmawialiśmy cztery godziny. O wszystkim. Rozumieliśmy się: on więzień, siedział jedenaście lat, ja też więzień. Pytał o studia, które skończyłem jako tajne w 1971 roku. „Przyjedziesz – powiedział – 21 lipca do Brna”. Był rok 1979. Zawiózł mnie ów ksiądz – palacz. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Gdy otwarły się drzwi, stanął przede mną starszy, miły pan. Oczy były te same. Dziwcie się światy! To był ojciec Jakub Zemék! Ten sam, z którym trzydzieści lat wcześniej byłem w więzieniu. Ten sam, na którego patrząc, myślałem: „Gdybym był księdzem, to takim jak on”.

Święcenia miały być nazajutrz. Rekolekcje były więc krótkie. Moim przewodnikiem w nich był o. Zemék. Mówi mi: „Ksiądz to ma być ktoś, kto uczy swoim życiem”. Odpowiedziałem: „Tak. To ojciec uczył mnie w więzieniu swoim życiem”. Wyjawiłem mu tajemnicę swej duszy. On też mi wyjawił tajemnicę: „Pamiętasz? Gdyśmy jeszcze byli w więzieniu, wróciłeś z widzenia. Opowiadałeś, że była twoja mama i że cały czas płakała. Ale gdy jej powiedziałeś, że jest z tobą ksiądz, otarła oczy uszczęśliwiona. Wówczas nie powiedziałem nic, ale właśnie wtedy pojąłem, że ksiądz jest potrzebny także w więzieniu. Z tych kilku twoich słów miałem podporę na cały czas więzienia”. Tak spotkały się dwie tajemnice dwóch ludzi...

Święcenia z rąk tajnego biskupa Siadra Klementa otrzymałem w dzień św. Marii Magdaleny, 22 lipca 1979 roku. To też był dla mnie znak. Przyszedłem, jak ona, do Chrystusa: stracony, przekreślony, rozwodnik. Do tego dnia żyłem w jakimś wewnętrznym napięciu, nawet strachu. Teraz wszystko ze mnie opadło, zniknął lęk. Święcenia! Pełna konspiracja. Żadnej uroczystości. Nawet naczyń liturgicznych nie było, czytania z gazety. Żadnego zapisu. I później pełna tajemnica. Przyjmującemu potajemnie święcenia groziła kara sześciu lat, wyświęcającemu – dwanaście. Nie liczyłem na to, że przyjdzie wolność. Byłem pewien, że kiedyś wpadnę...

Czekam i służę Kościołowi

Gdy jeszcze byłem w więzieniu w Pilźnie, do celi przez jakąś szparę wpadał promyk słońca. Chodziłem po celi. Pięć i pół kroku w jedną stronę, pięć i pół z powrotem. Promyk słońca przesuwał się. Na deskach podłogi widać było jego drogę. To był zegar mego czekania. Czas upływał bardzo powoli. Zanim promyk przesunął się do następnej deski, upływała cała wieczność. Czekałem. Potem czekałem na koniec wyroku. Najpierw czekałem – nie wiedząc, ile czasu ma upłynąć – na uwolnienie z obozu pracy. Czekałem związany małżeństwem, które było dla mnie jak więzienie. Teraz też czekam. Czekam na rozstrzygnięcie sprawy mego małżeństwa przez sąd kościelny. Czekam na rozstrzygnięcie kwestii moich święceń. Chcę być posłuszny Kościołowi, także, gdy to boli. Můj osud je čekání – „Czekanie to mój los”. Nauczyłem się czekać. Nauczyłem się cierpliwości...

Czy służę ludziom w Kościele? Tak, służę Kościołowi. Przewodniczę nabożeństwom słowa Bożego tam, gdzie nie ma Mszy świętej, bo mało jest kapłanów. Komunię rozdzielam z tabernakulum. Chrzczę. Błogosławię. Nie jestem włączony w strukturę diecezji, ale dzięki temu mogę być tam, gdzie potrzeby są największe, gdzie ksiądz dotrzeć nie może. Kto by jeździł po tych wioskach, gdzie kilka czy kilkanaście osób przychodzi na nabożeństwo? Może to i dobrze? Widać, że to Boży plan. Ufam też, że uczę swoim życiem – tak jak mi to w przeddzień święceń powiedział o. Zemék. Całe moje życie stało się ofiarą. A Bóg dał mi znak: wielu młodych ludzi przeze mnie doszło do kapłaństwa.

Świadectwo spisane w 1996 roku. Osiemnaście lat po pierwszych święceniach, 25 września 1998 roku odbył się uroczysty obrzęd "przyjęcia do wspólnoty kapłańskiej" Stanisława Lekavego. Wcześniej sąd kościelny uznał małżeństwo zawarte przez niego z Jaromirą za nieważne.

Przypis
1. Fragment książki: Sztuka bycia księdzem. Poradnik, pod red. J. Augustyna SJ, Wydawnictwo WAM, Kraków 2010, s. 623-628.