Uchodźca – wyznanie wiary

Życie Duchowe • ZIMA 93/2018
Dział • Temat numeru
(fot. manhhai / Flickr.com / CC BY 2.0)

Kryzys migracyjny jest dla chrześcijan wielkim dziejowym sprawdzianem ze znajomości nauki Jezusa.

Całkiem możliwe, że po przeczytaniu tytułu tego tekstu nie masz już ochoty na dalszą lekturę. Politycy powiedzieli ci już wszystko na ten temat, rozgrywając bezlitośnie uchodźców na potrzeby bieżącej sytuacji. Ulubione czasopisma i portale też już wszystko opisały. A może jednak nie?

W biało-czerwonej chrześcijańskiej Polsce nie wszystkim podoba się papież Franciszek, który nieustannie mówi, że wierzący człowiek musi się otworzyć na drugiego. A papież nie tyle mówi od siebie, co przekłada na współczesność treść Biblii. Nie podoba się też Angela Merkel, córka ewangelickiego pastora, która mówi, że jeśli boimy się islamizacji, to powinniśmy w końcu zacząć chodzić do swoich kościołów.

Obcy budzi strach, ale dla chrześcijanina obcy jest bliźnim – niezależnie od tego, czy jest on chrześcijaninem, muzułmaninem, czy kimkolwiek innym. Doskonale zdają sobie z tego sprawę osoby, które w szaleństwie obojętności próbują być świadectwem Jezusa Chrystusa, a przy okazji zawstydzają zastygłe, wygodne, wymuskane i sztuczne chrześcijaństwo, któremu łatwo się poddać. Takich jest wielu, ale ciągle za mało.

Podróż w nieznane

Naděje Pro Národy („Nadzieja dla Narodów”) to fundusz założony przez grupę zapaleńców w ramach czeskiej fundacji Białe Plamy, która powstała, by szukać na terenie Czech miejsc, gdzie jeszcze nie ma parafii, i pomagać lokalnej ludności w zakładaniu zborów. Nie jest wielką organizacją z wielomilionowym budżetem. Nadzieja dla Narodów to inicjatywa kilku osób z różnych zborów z Czech i Polski, które oglądając w telewizji doniesienia o napływie uchodźców, postanowiły pokonać ich szlak do Europy, by poznać tych ludzi, nieść pomoc i opowiadać im o Jezusie, a przede wszystkim sprawdzić, jak to właściwie jest z tymi uchodźcami. Całym przedsięwzięciem kieruje drobna, ale rezolutna Ilona Machandrová, która jest mózgiem każdej wyprawy.

– Jestem prawniczką, a swą służbę dla Pana Boga wyobrażałam sobie zupełnie inaczej, w ramach swego wykształcenia i wykonywanego zawodu, ale powierzyłam to Panu Bogu w modlitwie. Miałam, dzięki Bożemu prowadzeniu poprzez projekt „Modlitwy 24/7”, kontakt z misjonarzami z Czech, którzy już dłuższy czas zajmują się rozdawaniem Ewangelii cudzoziemcom. Oni zaproponowali, żeby udać się do uchodźców. Temat mnie dotknął i wyruszyłam w drogę – opowiada Ilona Machandrová.

Pierwszy wyjazd miał miejsce w 2014 roku do greckiego miasta portowego Patras, gdzie w rozpadających się halach fabrycznych wegetowały setki uchodźców. Na początku były wyjazdy grupy przyjaciół, ale inicjatywa zyskała rozgłos po obu stronach granicy południowej Polski, więc powołano fundusz, który daje przejrzystość i pozwala działać w prawnych ramach. Wolontariusze odbyli już blisko dwadzieścia podróży wzdłuż tak zwanej trasy bałkańskiej i pokonali 40 tysięcy kilometrów. Jeżdżą w kilkuosobowych grupach. Skład się zmienia, bo na czas wyjazdu konieczne jest wzięcie urlopu w pracy. To ludzie na co dzień funkcjonujący jak każdy – mają pracę, rodzinę i swoje obowiązki. W sumie na szlaku uchodźców pojawiło się już trzydzieści pięć osób związanych z funduszem.

Każdy wyjazd relacjonują na Facebooku, a po powrocie spotykają się w parafiach różnych Kościołów, żeby opowiedzieć o tym, co przeżyli, i przy okazji obalić kilka mitów na temat uchodźców. Na trasie zatrzymują się głównie w nielegalnych obozach i pracują z muzułmanami, więc owych mitów nie brakuje. Tłumaczą więc, że nie spotykają terrorystów, ale ludzi otwartych, a przekazywana pomoc jest szanowna i doceniana.

Pokazać sens życia

– Uchodźcy, których spotykamy, poszukują sensu życia i stabilizacji, ale nawet jeśli tę stabilizację materialną uzyskają, to ciągle potrzebują autentycznego życia w wymiarze duchowym – mówi ks. Marcin Pilch, pochodzący z Polski duchowny, który służy w Parafii Czeskobraterskiego Kościoła Ewangelickiego „Na Rozwoju” w Czeskim Cieszynie.

Oprócz niesienia najbardziej podstawowej pomocy, jak opatrywanie odmrożonych stóp, pomoc w zakupie leków, gotowanie słodkiej herbaty czy dostarczanie styropianu służącego do zabezpieczenia miejsca noclegowego, wolontariusze podczas każdej podróży prowadzą dziesiątki rozmów, mówiąc w nich o tym, czym jest chrześcijaństwo. Rozdali już ponad dwa tysiące egzemplarzy Ewangelii według św. Łukasza przetłumaczonej na języki uchodźców, przy czym rozdają je tylko tym wyrażającym zainteresowanie. Tłumaczenia przygotowuje ruch „Bóg narodów”.

– Jeśli uchodźcy dowiedzą się, że jest ktoś, kto nadaje życiu sens, to bez względu na okoliczności tak naprawdę zyskają wszystko – przekonuje ks. Marcin Pilch.

Nie chodzi jednak o nawracanie siłą w momencie życiowego kryzysu, ale o pokazanie poprzez praktyczną pomoc tego, kim jest Jezus Chrystus i co niesie chrześcijaństwo. Dla wielu muzułmańskich migrantów to czasem pierwszy kontakt z chrześcijaństwem i od tego, jaki on będzie, zależy ich późniejsze nastawienie do chrześcijan, a więc także integracja z Europą.

– Sytuacja, która wytworzyła się w Europie, jest naprawdę niezwykła, bo przychodzą tutaj ludzie, którzy nigdy w tym rejonie nie byli. Co więcej, przybywają oni z krajów, o które przecież się modliliśmy, żeby tam się Ewangelia dostała, a my ciągle czekamy i zastanawiamy się, jak zareagować – dodaje ks. Marcin Pilch.

Uczestnicy wypraw często odwołują się do akcji misyjnej „Okno 10/40”. To inicjatywa skupiona na krajach znajdujących się w pasie pomiędzy 10 a 40 równoleżnikiem na północ od równika. Rzut okiem na mapę pokazuje między innymi Afganistan, Bangladesz, Irak, Mali i Pakistan. Kiedyś chrześcijanie modlili się, żeby dotarła tam Ewangelia, a teraz nie chcą ewangelicznie przyjąć tych, którzy stamtąd przybywają.

Wolontariusze z Nadziei dla Narodów nie wiedzą, co dzieje się później z uchodźcami, którym dali Biblię. W tłumie zmierzającym do Europy idą różni ludzie z terenów ogarniętych wojną domową, jak Syria, bądź skrajnie i stale niestabilnych, jak Afganistan i Irak. Co ciekawe, według relacji osób uczestniczących w wyprawach muzułmanie odnoszą się z wielkim szacunkiem do Biblii i są zaciekawieni chrześcijaństwem – niezależnie od tego, czy są gorliwymi muzułmanami, czy z islamem łączy ich tylko przylepiona na granicy etykietka.

– Do tej pory byłem tylko raz na wyprawie, ale było to doświadczenie wyjątkowe. Spotkałem ludzi, którzy cenią wartości już dawno u nas zapomniane, choćby niezwykły szacunek do starszego człowieka – mówi Maciej Oczkowski, emerytowany dyrektor muzeum, który jako 73-latek jest jednym z najstarszych uczestników wypraw.

Maciej Oczkowski dał się namówić synowi Michałowi i wybrał się do nielegalnego obozu w Serbii, w którym w barakach przypominających najgorszy okres poprzedniego wieku przebywają głównie młodzi mężczyźni. Nierzadko wysłani przez rodziny jako osoby, które mają największą szansę na przetrwanie i dotarcie do Europy. Wyprawa odbyła się w okresie wielkanocnym, gdy w Polsce rodziny zasiadają przy suto zastawionych stołach. Kontrast był więc szczególnie wyraźnie zarysowany.

– Największym dowodem egoizmu chrześcijańskiego jest cieszyć się zbawieniem, Jezusem i miłością, ale nic nie powiedzieć o tym ludziom, którzy jeszcze nie mieli okazji tego usłyszeć. Nie możemy odkładać spotkania z nimi, ale powinniśmy im opowiadać o Bogu – mówi Maciej Oczkowski.

Malowany chrześcijanin

Trudno ocenić, kto czerpie więcej z tych wypraw. Ilona Machandrová, Maciej Oczkowski, jego syn Michał, czeski diakon Štěpán Marosz, ks. Marcin Pilch i inni uczestnicy wyjazdów do migrantów podkreślają, że każda taka podróż ma silny ładunek duchowy.

– Widzę to jako Boże wezwanie i lustro, które postawił nam Pan Bóg, byśmy zobaczyli siebie i swój sposób na życie. Na każdej drodze okazuje nam swoją bliskość i pokazuje, że to ma sens i jest częścią Jego planu. Nie tylko dajemy innym, ale sami też jesteśmy ubogaceni – mówi Ilona Machandrová.

– Boimy się, że ktoś obcy przyjdzie i „przewalcuje” to nasze chrześcijaństwo, a spójrzmy, jak ono wygląda. Co my możemy im zaoferować? Puste kościoły, rozpadające się małżeństwa, niedzielnych chrześcijan – dodaje jeszcze dosadniej Alicja Pilch, żona księdza Marcina.

Zaktywizowanie tak zwanych niedzielnych chrześcijan to rzeczywiście olbrzymie wyzwanie. Nie jesteśmy prześladowani, mamy swobodę działania i pomagania, ale często stajemy się kanapowymi wyznawcami Jezusa. Tworzymy sztuczne spory, zajmujemy się podziałami, zmieniamy hierarchię wartości i przestajemy zauważać potrzebujących wokoło, a co dopiero tych, którzy giną na dalekim morzu lub w trakcie wyczerpującej wędrówki przez różne kraje. Na rękę jest nam nazywanie ich terrorystami, obcymi pozbawionymi kulturowych korzeni, bo dzięki temu można czuć się usprawiedliwionym.

– Często słyszymy, że uchodźcom nie warto pomagać, bo są bezczelni. Oczywiście, że w wielotysięcznej grupie można spotkać osoby leniwe i bezczelne, ale czy my, Polacy, nie bywamy bezczelni i roszczeniowi? Polacy też chodzą i kombinują, żeby otrzymać na przykład zasiłki – podkreśla Alicja Pilch.

Konsekwentnie chcemy więc nazywać siebie chrześcijanami, szczycić się naszą tradycją, ale jednocześnie zaprzeczać wierze, nienawidząc i skreślając innych.

– Nie rozumiem tej strategii. Próbujemy się okopać w naszych kościołach, żeby nikt nie zmienił naszej historii. Przyjemnie jest cytować sobie wersety, opowiadać o Panu Bogu, ale nie można chować się w sytuacji, gdy trzeba działać – dodaje Alicja Pilch.

Chrześcijaństwo słyszy: sprawdzam!

Czas działa na naszą niekorzyść. Minęły ponad dwa lata od momentu, kiedy w sieci pojawiło się zdjęcie syryjskiego chłopca Alana Kurdiego. Morze wyrzuciło ciało trzylatka na plażę niedaleko Bodrum. Turecki fotoreporter Nilüfer Demir uchwycił moment, który wstrząsnął światem, bo ludzie jakby nagle zrozumieli, że Morze Śródziemne staje się wielkim cmentarzem imigrantów.

Malutki Kurdi pośmiertnie stał się symbolem wszystkich uchodźców, którzy uciekając przed wojną i szukając pokoju, tworzą falę migracyjną, z którą zachodni świat za bardzo nie potrafi sobie poradzić. Kurdi trafił na okładki gazet, pisano o nim na profilach celebrytów w mediach społecznościowych, artyści poświęcali mu swoje dzieła, jak choćby ten, który namalował we Frankfurcie wielki mural z podobizną chłopca. Za życia nikt nie zdążył podać mu ręki i wyciągnąć z wody.

Od czasu pojawienia się fotografii małego uchodźcy życie na morzu straciło ponad 8,5 tysiąca osób, które próbowały przedostać się do Europy. To oficjalne dane Organizacji Narodów Zjednoczonych, nieoficjalne liczby mogą być znacznie wyższe. Poza tym mowa tutaj tylko o morzu, a przecież drogą lądową przedzierają się też tysiące osób, do których docierają takie organizacje jak Nadzieja dla Narodów.

W kościołach rozpływamy się nad słowami Pana Jezusa, który mówi, że cokolwiek uczyniliśmy jednemu z tych najmniejszych, uczyniliśmy samemu Bogu. Poza murami kościoła wolimy słuchać brutalnych i bezwzględnych polityków czy samemu rzucać inwektywy w stronę „tych obcych”. Tymczasem ponad 90 procent z 13,7 tysiąca dzieci, które dopłynęły w pierwszej połowie roku do Włoch, przybyło bez opieki.

Odpowiadamy: to nie takie proste, życie jest skomplikowane, a sprawa uchodźców niejednoznaczna. Życie oczywiście nie jest czarno-białe, a niesiona pomoc musi być przede wszystkim mądra i odpowiedzialna. To wszystko prawda. Ale czy w chrześcijaństwie najpiękniejsze nie jest to, że człowiek oddając się przykazaniu miłości, po prostu rzuca się Bogu w ramiona? Wielokrotnie przekonujemy się, że Bóg potrafi obrócić największe zło i tragedię w zaskakujące dobro. Bóg lubi zaskakiwać człowieka.

W Liście do Hebrajczyków w trzynastym rozdziale czytamy: „Miłość braterska niechaj trwa. Gościnności nie zapominajcie; przez nią bowiem niektórzy, nie wiedząc o tym, aniołów gościli” (w. 1-2).