Skąd u Pani zainteresowanie językiem polskim?
Urodziłam się w Petersburgu (wtedy jeszcze nosił nazwę Leningrad). Często jeździliśmy na Litwę na wakacje - tam po raz pierwszy zetknęłam się z językiem polskim. Spotkaliśmy rodzinę z Polski i zaczęliśmy z nią korespondować.
W Polsce pierwszy raz byłam jako uczennica szkoły średniej. Bardzo mi się podobał ten kraj, a ponieważ lubiłam języki obce, zaczęłam uczyć się polskiego. Gdy zastanawiałam się nad wyborem studiów, wahałam się między filologią polską a włoską. Pomyślałam jednak, że jeżeli wybiorę polonistykę, to będę mogła jeszcze raz pojechać do Polski. To przeważyło szalę. Dziś bardzo się cieszę z tego wyboru. Ponownie odwiedziłam Polskę po drugim roku studiów, a na piątym przez pół roku mieszkałam w Warszawie.
Z Rosji wyjechałam w 1979 roku, mając 23 lata. Zamieszkałam w Stanach Zjednoczonych, w Nowym Jorku, a potem w Waszyngtonie. Studia doktoranckie ukończyłam na uniwersytecie w Nowym Jorku. Od jedenastu lat pracuję na Uniwersytecie Georgetown w Waszyngtonie. Oprócz języka polskiego wykładam też język rosyjski i literaturę rosyjską.
Ojczyzną Pani jest Rosja, od wielu lat jednak żyje Pani w Ameryce. Jak Pani przeżywa te dwa światy? Czy bardzo różnią się od siebie? Słyszałem, że Josif Brodski nie czuł się dobrze w Stanach Zjednoczonych. Pozostał smutny i nostalgiczny, jakby mu brakowało Rosji. Czy Pani nie ulega takiej samej skłonności?
Ameryka rzeczywiście bardzo różni się od Rosji. Ja, tak jak Brodski, także wolę Rosję. Muszę przyznać, że w Ameryce często myślę o Petersburgu. Chyba każdy, kto urodził się i wyrósł w tym mieście, jest z nim mocno związany. Ja w każdym razie bardzo kocham to miejsce. Dlatego decyzja o wyjeździe z kraju była dla mnie bardzo trudna. Nie wiedziałam, czy kiedykolwiek jeszcze tam wrócę...
Gdy po raz pierwszy odwiedziłam Rosję w 1988 roku, miałam wrażenie, jakbym nigdy stamtąd nie wyjeżdżała. Czułam się jak w domu. Wydawało mi się, że nic się nie zmieniło. Miałam taki sam kontakt z przyjaciółmi, z rodziną. Trudno mi było wrócić do Stanów. W czasie mojej kolejnej wizyty w kraju, w 1999 roku, też wszystko mi się podobało: ludzie byli otwarci, bezpośredni. Nie spotkałam tego automatycznego uśmiechu, za którym kryje się obojętność. Wiele osób było życzliwie do mnie nastawionych. A nawet jeśli nie - to miałam poczucie prawdziwego kontaktu z drugą osobą. W Stanach jest znacznie więcej dystansu między ludźmi.
Czyli odczucia Brodskiego mają swoje uzasadnienie?
Myślę, że tak. My, Rosjanie, zazwyczaj nie czujemy się dobrze wśród zwykłych Amerykanów, dlatego staramy się obracać w rosyjskich środowiskach. Ja miałam dużo szczęścia, ponieważ w czasie moich studiów na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku spotkałam wielu slawistów mniej więcej w moim wieku, takich, którzy byli zainteresowani Rosją i lubili ten kraj. Tworzyliśmy krąg przyjaciół: spotykaliśmy się co tydzień, rozmawialiśmy, śpiewaliśmy piosenki Okudżawy. Dlatego nie czułam tak dużej różnicy między Rosją a Ameryką. Stworzyliśmy swoją rosyjską wyspę w Nowym Jorku, a teraz podobną tworzymy w Waszyngtonie. Wiele interesujących osób spotkałam też w cerkwi.
Za czym Pani, Rosjanka w Ameryce, najbardziej tęskni?
Za ojczystym miastem, krajem, przyrodą...
A co najbardziej przeszkadza Pani w Ameryce, oprócz tej obojętności, o której Pani wspomniała?
Przeciętni Amerykanie są nastawieni na sukces materialny. Rzeczy ducha, umysłu nie bardzo ich obchodzą. Dużo czasu poświęcają na oglądanie telewizji, rozmawiają o sporcie, o baseballu. Trudno jest mi znaleźć z nimi wspólny temat.
Mówiono, że po ataku na World Trade Center 11 września 2001 roku Ameryka będzie inna. Czy Ameryka rzeczywiście się zmieniła?
W pierwszym okresie po zamachu ludzie byli wstrząśnięci i wzmogło się poczucie jedności narodowej. To było piękne. Z czasem jednak ono minęło i życie potoczyło się dalej. Nie wiem, czy Ameryka się zmieniła. Na pewno zaszły zmiany w polityce.
Czy to wydarzenie miało wpływ na postawę życiową przeciętnego Amerykanina?
W pewnym sensie tak. Ludzie wyraźniej zrozumieli, że są śmiertelni, z większym realizmem zaczęli traktować życie. Był okres wielkiego strachu: bakterie wysyłane pocztą, potem zagrożenie bronią biologiczną... To wszystko powodowało, że wielu chciało wyjechać za granicę. Ale człowiek nie może nieustannie żyć w napięciu, dlatego po jakimś czasie wszyscy się uspokoili. Ja osobiście nie uczestniczyłam w tym zbiorowym strachu. Mój mąż bardziej się denerwował. Może strach zależy od wyobraźni człowieka? A może ja po prostu jestem osobą, która nie przejmuję się tym, co się z nią stanie? W każdym razie teraz mogę powiedzieć, że emocje się uspokoiły i Amerykanie żyją normalnie.
Wspomniała Pani, że wiele interesujących osób spotkała w cerkwi... Jak wyglądała Pani przygoda z prawosławiem?
Tak naprawdę zaczęła się dopiero w Nowym Jorku, bo przyjęłam chrzest, mając ponad trzydzieści lat. Wyrastałam w atmosferze nie tyle areligijnej, co raczej antyreligijnej. Moi rodzice byli i są niewierzący. Moja babcia była bolszewikiem. Kiedy wyjeżdżaliśmy do Stanów, mówiła nam, że tam będą nazywać nas bezbożnikami i że będą się z nas śmiać.
W dzieciństwie cerkiew była dla mnie miejscem podejrzanym, budzącym lęk. Kiedy dorastałam, wierzyłam w to, że żyjemy w systemie humanistycznym, dobrym dla człowieka i że idea kolektywu jest ideą jedności ludzi.
Zmieniło się to, gdy miałam 13 lat. Pewnego dnia u moich rodziców w szufladzie znalazłam materiały przepisywane na maszynie, które ludzie potajemnie sobie przekazywali. Opowiadały one o procesach nad dysydentami, o łagrach, obozach. Obozy stalinowskie można było jeszcze zrozumieć, ale te materiały opisywały procesy z lat 60. Jasne było, że ideały sprawiedliwości są po prostu deptane, że ci ludzie nie zrobili nic takiego, za co zasługiwaliby na karę. To było dla mnie straszne odkrycie. Mój świat się załamał i zaczęłam szukać prawdy.
W wieku około piętnastu lat rozpoczęłam lekturę dzieł Dostojewskiego i Tołstoja. Zrobiły one na mnie ogromne wrażenie, ponieważ trafiły akurat na czas szukania sensu w życiu. Rozczarowałam się ideologią komunistyczną, a książki takie jak: Bracia Karamazow, Zbrodnia i kara wskazywały mi inny kierunek myślenia, atrakcyjny dla mnie.
Kolejnym etapem mojej drogi do wiary był musical Jesus Christ Superstar. Przeczytałam kiedyś jego słowa i zapragnęłam przeczytać także Ewangelię. Nie zrozumiałam jej jednak. Nawet nie podobała mi się, bo widziałam w niej wiele sprzeczności.
Jakiś czas po wyjeździe do Stanów spotkałam chłopaka, Amerykanina, który był uczniem jogina żyjącego w Ameryce. On założył i prowadził grupę medytacji wschodniej. Chrystus był dla nich jednym z wielu guru. Zakochałam się w tym chłopaku i dlatego przyłączyłam się do jego grupy. Zawsze jednak czułam się bardziej związana z religią chrześcijańską.
Później studiowałam na Uniwersytecie Columbia rosyjską filozofię religijną. Czytaliśmy Czaadajewa, a potem słowianofilów: Kirejewskigo, Chomiakowa, następnie Sołowjowa, Bierdiajewa, Franka, Bułhakowa. Bardzo mnie interesowały ich dzieła.
Jakiś czas potem przeszłam przez kurs języka staro-cerkiewno-słowiańskiego, w trakcie którego czytaliśmy teksty liturgiczne. Wtedy też zaczęłam chodzić do cerkwi.
Kiedy pierwszy raz tam przyszłam, poczułam inną atmosferę. Bardzo zaciekawiła mnie ta część cekrwi, w której odbywają się nabożeństwa. Nie wiedziałam jednak, jak powinnam się w niej zachowywać. Odczułam od razu, że jest tam coś albo ktoś, co stwarza tę odrębną atmosferę. Poza tym ludzie byli bardzo sympatyczni i widać było, że tworzą wspólnotę. Te dwie rzeczy bardzo mnie pociągały.
Miałam też przyjaciółkę wyznającą prawosławie, która studiowała ze mną. Od czasu do czasu opowiadała mi o tym, co dzieje się w cerkwi, kiedy obchodzą różne święta, kiedy będzie jakieś szczególne nabożeństwo. W cerkwi organizowali też zajęcia dla dzieci. A ja miałam małego syna i chciałam go uczyć rosyjskiego, byłam więc zainteresowana tymi zajęciami. Muszę przyznać, że częściowo dlatego chodziłam na różne nabożeństwa. Zawsze jednak się spóźniałam... Pewnego razu przyszłam na sam początek służby. Śpiewano piękną pieśń: Błogosław duszo moja Gospoda. Wtedy poczułam, że chcę należeć do tego Kościoła. Porozmawiałam więc z proboszczem i po kilku miesiącach przyjęłam chrzest. Stało się to po pięciu latach od mojego pierwszego przyjścia do cerkwi. Od tamtego czasu prawosławie jest ważną częścią mojego życia.
Uczestniczy Pani w życiu Cerkwi prawosławnej na Zachodzie. Jak scharakteryzowałaby Pani dwa światy religijne, dwa światy duchowe - ten w Rosji i ten na Zachodzie?
W Stanach spotykamy się z problemem, który ja określam tak: wśród prawosławnych pojawia się czasem duch protestancki, na którym przecież zbudowano ten kraj i którym on jest przesiąknięty. Przejawia się on na przykład w rozumieniu sukcesu w kategoriach wyłącznie materialnych, o czym już wspominałam. Postaram się to wyjaśnić. Dla prawosławnych liturgia jest bardzo ważna, a dla nawróconych na prawosławie Amerykanów (lub dla osób z drugiej, trzeciej generacji emigrantów, czyli osób już w pełni zamerykanizowanych) jest ona mniej ważna. Więcej wagi przywiązują na przykład do rozbudowania i upiększania świątyni.
Nie mówię, że jest to złe, ale brak im przywiązania do samej liturgii. śpiewają bardzo dobrze, ale niektóre sprawy odbierają inaczej niż ja. Chodzi o pewien styl myślenia. Posłużę się prostym przykładem: pojawił się projekt rozszerzenia cerkwi i właśnie ci ludzie, o których mówię, mający mentalność biznesową - jak to nazywam - prą do tego, by zburzyć stary budynek i wybudować coś nowego. Tymczasem w prawosławiu przywiązanie do tradycji jest bardzo mocne. Dlatego sprzeciwiamy się zburzeniu tego budynku i wybudowaniu zupełnie nowego. Tłumaczymy, że to nie jest prawosławne podejście, że tradycję trzeba szanować i że ten budynek jest częścią naszej historii. Poza tym, te pieniądze, które mamy zebrać na takie przedsięwzięcie, lepiej by było wydać na inne cele, na przykład zatrudnić ludzi, którzy są oddani Kościołowi i mogliby mu służyć swoimi talentami w prowadzeniu nabożeństwa, w pracy z młodzieżą.
Szacunek dla tradycji - owszem, przyzna Pani jednak, że prawosławie ulega sztuce Zachodu. Bardzo widoczne jest to w ikonach. Mnie osobiście przeszkadzają w ikonach realistyczne twarze Chrystusa i Matki Boże oraz świętych.
Mnie też. To prawda, że prawosławie poddało się temu wpływowi i od XVII wieku różne tradycje, na przykład z zachodu Rosji, miały duży wpływ na sztukę Kościoła prawosławnego, a nawet przez jakiś czas w niej panowały. Niektórzy prawosławni myślą nawet, że tradycją jest właśnie to, co było w XIX wieku. Ale nie jest to oryginalnie prawosławna tradycja, bo w tym czasie już wiele wpływów oddziaływało na sztukę prawosławną. Obecnie jednak wraca się do kanonicznego stylu ikony.
Posłużmy się innym dowodem na to, że tradycja XIX-wieczna nie jest oryginalnie prawosławna. W XIX wieku panował zwyczaj, by ludzie przystępowali do komunii tylko jeden albo dwa razy w roku. W Rosji ta tradycja utrwaliła się po rewolucji 1917 roku. W Stanach Zjednoczonych działał ojciec Aleksander Szmeman, jeden z założycieli Prawosławnej Cerkwi w Ameryce (OCA), i dążył do tego, by powrócić do wcześniejszych tradycji prawosławnych i by wierni przystępowali do komunii regularnie, w każdą niedzielę. Teraz na szczęście i w Rosji ten zwyczaj się zmienia.
W Kościele katolickim Papież wychodzi z gestem pojednania ku prawosławiu. Jego pielgrzymki do Bułgarii, Grecji, na Ukrainę wynikają z głębokiego pragnienia zjednoczenia tych Kościołów. Czy podobne trendy ekumeniczne zauważa się w amerykańskim Kościele prawosławnym?
Niestety nie. W każdym razie niewiele się o tym mówi. Wiem, że są prowadzone rozmowy między prawosławnymi a katolikami, ale nie można powiedzieć, żeby coś radykalnie się zmieniało. Natomiast prawosławni w Rosji są niezbyt życzliwi Kościołowi katolickiemu.
Rosja jednak nie jest odzwierciedleniem całego prawosławia. Na pewno jest jego wielką gałęzią, ale są też inne.
My, w Ameryce, mamy problem ze zjednoczeniem prawosławnych, bo są tu przedstawiciele wielu Kościołów prawosławnych. W tej sytuacji, niestety, trudno mi sobie wyobrazić, jak można jednać prawosławnych z katolikami... Oczywiście wizja jedności wszystkich chrześcijan jest piękna, ale jak praktycznie wprowadzić ją w życie?
Tego na razie nikt nie jest sobie w stanie wyobrazić. Sam Papież nie proponuje konkretnych rozwiązań. Musiałyby one powstać w bardzo szczerym, braterskim dialogu...
Myślę, że Kościoły winny dążyć, by wszyscy wierzący w Chrystusa mogli przystępować do komunii w różnych Kościołach. Dla mnie byłaby to prawdziwa jedność.