Argentyno, powstań!

Z Kazimierzem Prończukiem CSsR, misjonarzem z Argentyny, rozmawia Józef Augustyn SJ
Życie Duchowe • WIOSNA 38/2004
Dział • Rozmowy duchowe
Fot. Józef Augustyn SJ

Kiedy zaczęła się przygoda misyjna Ojca?

Zostałem wyświęcony 6 kwietnia 1958 roku i od razu zacząłem się starać o wyjazd do Argentyny. Na misje przyjechałem 27 grudnia 1960 roku. Po piętnastu latach starań ze strony naszego zakonu dwie osoby z Polski podjęły posługę misyjną.

Kiedy złożyłem papiery (w czasach komunizmu trzeba było składać je w miejscu zameldowania, jeżeli ktoś tego nie uczynił, odrzucano je), pani urzędniczka przeglądając je, powiedziała, że wszystko jest w porządku, ale jest jedna rzecz, która uniemożliwia mój wyjazd do Argentyny. Powiedziałem wtedy: "Wie pani, zazwyczaj ludzie spowiadają się przed księdzem, ale teraz ksiądz wyspowiada się przed panią". Zdziwiła się. "Wyspowiadam się przed panią z grzechu, który popełniłem". "A co to za grzech?". "Ten grzech, który pani wykryła. Miałem złożyć papiery w Gliwicach (tam byłem zameldowany), a złożyłem je wbrew wszelkim krajowym przepisom w Warszawie. Jeżeli mi pani odpuści ten grzech, to wyjadę do Argentyny, jeżeli nie, to nie wyjadę". Zamknęła oczy i powiedziała: "Niech ksiądz przyjdzie jutro po paszport". Okazało się, że (aby mi pomóc, ale także by chronić siebie) bez mojej wiedzy przemeldowała mnie z Gliwic do Warszawy. Dzięki temu mogłem wyjechać do Argentyny.

 

Gdzie Ojciec pracował po przyjeździe na miejsce?

Najpierw w Villa Angela. Zaaklimatyzowałem się tam szybko. Oczywiście na początku nie znałem języka, ale w ciągu dwóch lat nauczyłem się go i zacząłem pracować w parafii. Parafia Najświętszego Serca Pana Jezusa miała na swoim terytorium czterdzieści siedem szkół. Dojeżdżałem do nich, by uczyć religii. Oficjalnie w szkole państwowej w Argentynie nie ma nauki religii. Jednak dzięki pomocy nauczycieli tych wszystkich szkół mogłem pracować wśród dzieci i młodzieży.

Z Villa Angela posłano mnie do parafii San Pedro w Misiones. Tamtejsza parafia rozciągała się na przestrzeni 250 kilometrów - od miejscowosci o nazwie Dos de Mayo, do Wodospadów Iguazu (Cataratas de Iguazu). Na jej terenie powstało osiem mniejszych, ale i tak całkiem sporych parafii, a ja byłem tam jedynym księdzem.

Stamtąd posłano mnie do Quilmes w prowincji Buenos Aires. Pracowałem tam w szkole parafialnej z prawie dwoma tysiącami dzieci, młodzieży i nauczycieli. Praca była bardzo przyjemna, bo ja zawsze lubiłem pracę z dziećmi i młodzieżą. Dzięki niej mam teraz wielu przyjaciół, bo jeżeli pracuje się dziećmi i młodzieżą, to ma się też kontakt z ich rodzinami.

 

Będąc w Argentynie, zobaczyłem, że jest ona bardzo ubogim krajem. Obszary ludzkiej biedy są ogromne. Sytuacja ludzi ubogich, żyjących w nędzy wydaje się beznadziejna.

Wytłumaczyłbym to w ten sposób: ludzie często szukają darmowej pomocy. Czekają, żeby rząd czy jakaś instytucja ich wspomogła. Jestem w Argentynie od prawie czterdziestu trzech lat i wiem, że jeżeli w jakimś regionie ludzie pracują, to właściwie jest niemożliwe, by głodowali. Tutejszy klimat niezwykle sprzyja uprawom: cokolwiek się posieje, to rośnie, cokolwiek się posadzi - owocuje. Dlatego twierdzę, że jeżeli ktoś pracuje, to nie umiera z głodu.

 

Jak w takim razie pobudzić do działania osoby pasywne? Pasywność jest przecież problemem w wielu innych krajach, także w Polsce.

Opowiem o czymś, co kiedyś zrobiłem. W miejscu, gdzie obecnie pracuję, w Margarita Belén, w jednej dzielnicy miasta żyje czterdzieści rodzin. Zebrałem tych ludzi i zaproponowałem, by na ziemi, którą mają koło domu (ta dzielnica jest tak zbudowana, że koło każdego domu jest pas ziemi o wymiarach 20 na 10 m), zasiali nasiona, które im przyniosłem. Zaproponowałem też fachową poradę dotyczącą uprawy ogrodu. Dzisiaj prawie wszyscy, którzy przyjęli moją propozycję, mają marchew, cebulę, pomidory oraz inne produkty. Nie głodują.

Biedni w Argentynie potrzebują przede wszystkim rady kogoś, kto chce im pomóc. Gdybym im nie podpowiedział, że w ogródkach mogą sobie coś zasadzić, przychodziliby do kościoła i prosili, bym dał im jeść.

 

Gdy zwiedzałem jezuickie redukcje1, zdziwiło mnie, że Indianie, którzy dzisiaj uchodzą za leniwych, trzysta, czterysta lat temu tworzyli przepiękne i potężne osady. Królestwo Hiszpanii obawiało się, że to "państwo jezuickie" za bardzo wzrośnie w siłę. Historia uczy więc, że Indianie potrafią pracować.

Według danych historycznych, w redukcji San Ignacio w Misiones pracowało około dziesięciu tysięcy ludzi i to tak dawno temu! Z chwilą, kiedy rządy Portugalii, Francji, Hiszpanii wpłynęły na papieża, żeby rozwiązał zakon jezuitów, Indianie opuścili redukcje, zaprzestali uprawy roli i hodowli bydła.

 

Czy Ojciec uważa, że taki eksperyment jak redukcje zakładane przez jezuitów w Ameryce Łacińskiej można by dziś powtórzyć? Przecież to, co Ojciec robi, jest do tego podobne - nauczyć ludzi radzić sobie.

Jezuici w owym czasie mieli inne warunki niż my obecnie. Dzisiaj to byłoby niemożliwe. Indianie domagają się, aby im zwrócono ziemię i pozwolono ją uprawiać. Niestety, nie otrzymują na to zgody. A jeżeli już ją dostaną, to często nie ma kto im pokazać, jak skutecznie pracować. Właśnie dlatego czują się opuszczeni i zepchnięci na margines.

 

W Argentynie z jednej strony panuje straszna bieda, a z drugiej jest wielu bardzo bogatych ludzi. Brakuje klasy średniej. Wyraźnie widać niesprawiedliwość społeczną. Ktoś, kto jest słabszy, nie przebije się przez przemoc ludzi bogatych.

To prawda. Niemożliwe jest, żeby jakiś biedny mógł "stanąć na nogi". Ceny bawełny, herbaty i innych produktów popularnie uprawianych w Argentynie są ustalane przez instytucje międzynarodowe. A człowiek, który je produkuje, nie może obecnie wiele zarobić. Dlatego na przykład w Chaco ponad trzydzieści lat temu uprawiało się bawełnę, teraz zaś wiele pól leży odłogiem. Rolnicy kupując paliwo, maszyny nie są w stanie zapłacić robotnikom. Po sprzedaniu bawełny nie wystarcza im na spłacenie długów, więc opuszczają uprawy pól.

 

Jaka jest rola misjonarzy względem tych ludzi zaniedbanych przez państwo, żyjących na marginesie społeczeństwa?

Dla mnie i moich współbraci wyraża się ona w codziennej pracy. Gdziekolwiek jesteśmy, gromadzimy wiernych we wspólnoty i posługujemy im. Gdy byłem w Misiones, posługiwałem czterem powiatom zajmującym obszar o długości 250 km. Gdziekolwiek jechałem, miałem do pomocy ludzi świeckich, którzy pracowali za darmo, twierdząc, że skoro ja przyjechałem z tak daleka, to nieuczciwością byłoby nie pomagać mi w pracy.

Przebywając w jakimś miejscu, staramy się formować wspólnoty. Gdy wyjeżdżamy, zostawiamy przygotowanych do pracy katechistów, którzy służą na co dzień miejscowym ludziom, my zaś co jakiś czas odwiedzamy tę wspólnotę i w ten sposób pracujemy razem. Tak musi być, ponieważ w Argentynie na każdego księdza przypada średnio dziesięć tysięcy ludzi, a niektórzy moi współbracia mają po trzydzieści, a nawet pięćdziesiąt tysięcy parafian. Pracujemy więc naprawdę z ogromną liczbą ludzi.

 

Z tego wniosek, że praca kapłana tutaj wygląda inaczej niż w Polsce, bo u nas ksiądz pracuje bezpośrednio z ludźmi, natomiast w Argentynie, z powodu mniejszej liczby księży, do pracy włączeni zostali świeccy - katechiści.

Wiele lat temu byłem w Krakowie razem z biskupem Di Stefano. Spotkaliśmy się wtedy z kardynałem Wojtyłą (było to jeszcze przed jego wyborem na Papieża). Kardynał Wojtyła zapytał biskupa, ilu księży pracuje w jego diecezji. Di Stefano odpowiedział, że ponad czterdziestu. Dodał, że to za mało i o to samo zapytał kardynała. Wojtyła odpowiedział: "Pracuje siedmiuset pięćdziesięciu księży, ale to też za mało". Proszę jednak zobaczyć, jaka to jest różnica.

 

W Polsce dwóm tysiącom wiernych posługuje proboszcz i wikary, a tu pięćdziesięciu tysiącom ludzi jeden kapłan. Czy to jest sprawiedliwe?

Kardynał Wojtyła często przypominał, że biskupi polscy są zobowiązani przez papieża Pawła VI wysyłać na misje zagraniczne 1% swoich kapłanów.

 

Teraz jako Jan Paweł II również bardzo często przypomina Kościołowi w Polsce, że powinien być misyjny. Jak budzić powołania misyjne?

W sposób najbardziej naturalny - wprowadzić więcej elementu misyjnego do seminariów. Duch misyjny wymaga zaparcia się siebie. Trzeba zostawić kraj, rodzinę, wygodniejsze warunki życia. Ale jeżeli ktoś będzie umiał się na to zgodzić, wyjazd z ojczyzny nie stanie się dla niego problemem. Zresztą dziś odwiedzić kraj to nie jest to samo, co czterdzieści lat temu. Wtedy trzeba było jechać trzy, cztery tygodnie w jedną stronę i tyle samo z powrotem. Dzisiaj tę odległość pokonuje się samolotem w ciągu jednego dnia.

 

Odnowszę wrażenie, że w Polsce wielu gorliwych księży i kleryków, zaangażowanych i poszukujących twórczego zaangażowania duszpasterskiego, nie ma świadomości, że są miejsca na świecie, gdzie ogromnie potrzebna jest ich praca.

Pamiętam, że w seminarium w Tuchowie mieliśmy koło misyjne, które ciągle nam przedstawiało różne dane związane z misjami. Siłą rzeczy, więc poznawaliśmy misyjne problemy i angażowaliśmy się w nie. Jeżeli jednak o misjach się nie mówi, nie przedstawia ich, nie motywuje ludzi, to skąd kleryk ma o nich wiedzieć coś więcej? A przecież dzisiaj dysponujemy wieloma środkami, by przedstawiać prace misyjne, misjonarzy. Można by bardzo wiele osób zachęcić do posługi misyjnej. Uważam, że we wszystkich seminariach, a zwłaszcza w Polsce, gdzie dzięki Bogu ciągle mamy sporo powołań, powinny działać dobrze zorganizowane koła misyjne.

 

Co roku Polskę odwiedza kilkaset misjonarzy z całego świata: z Afryki, Ameryki Południowej, Azji. Nie widać ich jednak w kościołach. Odwiedzają rodziny, ale nie słychać o nich w środkach masowego przekazu, w radiach katolickich. Czy ten głos misjonarzy przyjeżdżających do Polski nie powinien być bardziej wyraźny?

Wiele zależy od miejscowego duchowieństwa. Ja na przykład, gdy pojadę do Torunia, pierwsze kroki kieruję do Radia Maryja, a jeżeli do Łodzi - do radia diecezjalnego. Gdy przyjechałem do Polski w 1971 roku, to w ciągu trzech miesięcy tylko w jedną niedzielę nie głosiłem kazań. Tylko w jedną niedzielę! Misjonarz powinien spotykać się z wiernymi w kraju, bo może w ten sposób dawać świadectwo.

 

Jak łączyć zaangażowane, misyjne życie z codzienną troską o życie duchowe?

Podstawową sprawą jest modlitwa. Ona powinna być na pierwszym miejscu. Św. Alfons mówił: "Kto się modli, ten się zbawi; kto się nie modli, ten się potępi".

Pewien mężczyzna opowiadał mi, że powiedział kiedyś przy swoim pięcioletnim dziecku, iż nie ma czasu na modlitwę, a ono zapytało: "Tatusiu, a kto ci dał czas?". Od tej pory tatuś modlił się codziennie. Dziecko nauczyło go modlitwy.

Argentyńczycy lubią się modlić i chcą widzieć, jak osoby poświęcone Bogu modlą się. Jeżeli ja się modlę, to ludzie w parafii też będą się modlić. Jeżeli ja się nie modlę, to moi parafianie jeszcze mniej się będą modlić. To pierwsza rzecz.

Druga ważna sprawa to, by poprzez pracę kapłańską starać się pomóc ludziom znaleźć bezpośredni kontakt z Bogiem. Jeżeli sami mamy z Nim żywą relację, łatwiej ją przekazać innym. Modlitwa jest jednak podstawą wszelkiego działania. Dlatego my, misjonarze, gdziekolwiek jesteśmy, na pierwszym miejscu stawiamy modlitwę, a po niej czyny. Ale obie te rzeczywistości idą ze sobą w parze.

 

W Argentynie kilka razy uczestniczyłem w spotkaniach, "fiestach" organizowanych przez parafian. Wierni spotykają się tutaj z księdzem nie tylko z okazji wielkich uroczystości, ale tak po prostu, na co dzień. Zauważyłem, że tutejsi księża żyją bardzo blisko swoich parafian. Księża w Polsce zazwyczaj obchodzą uroczystości we własnym, kapłańskim gronie, natomiast tu - razem z wiernymi.

Na pewno wynika to z faktu, że księży jest tutaj mało i że są rozrzuceni w różnych częściach kraju. Ja mieszkam w Margarita Belén, moi koledzy - dwadzieścia, sześćdziesiąt, sto kilometrów ode mnie. To są dość spore odległości i niełatwo się spotkać.

Ponadto jednak chcemy uczestniczyć w życiu naszych parafian. Gdybyśmy nie mieli łączności z nimi, zostalibyśmy sami w kościołach czy kaplicach. A tego typu nieformalne spotkania z ludźmi są doskonałą okazją do nawiązania osobistego kontaktu. Jednocześnie spotykamy się z katechistami, z osobami prowadzącymi liturgię, zarządzającymi wydatkami wspólnoty. Dzięki temu mamy stały kontakt z całą parafią. Ja sam zwykle wykorzystuję takie spotkania dla dobra całej społeczności.

Nie bez znaczenia jest też fakt, że tutejsi ludzie są bardzo gościnni i bardzo rodzinni. Gromadzą się razem pod byle pretekstem. Zazwyczaj parzą zioła yerba mate w naczyniu podobnym do dzbanuszka i częstują nimi wszystkich zebranych, którzy piją z tego samego naczynia, przez jedną rurkę. Podczas tego wspólnego picia ziół rozmawiamy na różne tematy - o sprawach małżeńskich, o opiece nad chorymi, czasem tłumaczę im tajemnicę Eucharystii.

 

Słyszałem, że Ojciec zawsze prowadził bardzo nowoczesne metody duszpasterzowania.

Wiele uczyłem się od o. Maksymiliana Kolbego. Na przykład, razem z kolegą wydawaliśmy pismo, które rozchodziło się w prawie tysiącu egzemplarzy. Stworzyliśmy też katolickie kino, gdyż uważałem, że kino jest czymś koniecznym w dziele ewangelizacji (wyświetlane były oczywiście filmy pokazujące pozytywne wzorce, nie było w nich pornografii i przemocy).

Teraz mam możliwość pracować w radiu. W Margarita Belén pewien człowiek zdecydował się założyć radio na własny koszt, ale pod warunkiem, że będzie ono katolickie. Tak więc teraz będę mógł codziennie rano odprawiać Mszę św., która będzie emitowana przez tę stację. Chcę też współpracować z tutejszymi stacjami i przez to wpływać nie tylko na jedną parafię, ale i na inne. Z czasem planuję też nawiązać kontakt z Radiem Watykańskim.

 

Z tego, co Ojciec mówi, wynika, że praca misyjna jest twórcza.

Twórcza, bo ciągle trzeba robić coś nowego. Życie polega przecież na ciągłym ruchu.

 

Prawdziwość tego stwierdzenia potwierdza przykład Papieża - ciągle ma nowe pomysły, ciągle podróżuje, ciągle jest twórczy. Rok Święty, nowe inicjatywy ekumeniczne, duszpasterstwo młodzieży, spotkania przywódców religijnych - to wszystko jest bardzo śmiałe i nowatorskie. 

Nauczyłem się od kardynała Karola Wojtyły czegoś bardzo ważnego. Spotkałem się z nim w Rzymie na odczycie w Domu Polskim. Wtedy jeszcze go nie znałem. Pamiętam, że wszedł razem z nami, nic nie mówił, wysłuchał odczytu i wyszedł. Sprawił na mnie wrażenie człowieka, który umie słuchać.

Kolejny raz, jak już wspominałem, spotkałem się z nim, będąc w Krakowie z biskupem Di Stefano. Kardynał zapytał wtedy, w jakim języku rozmawia biskup. Odpowiedziałem, że po hiszpańsku i po włosku. Wojtyła rozmawiał z nim po włosku bez żadnych kłopotów. Rozmowa wyglądała tak, że najpierw biskup Di Stefano mówił przez prawie 45 minut, a kardynał nie przerywał mu, lecz cierpliwie go słuchał. Gdy biskup skończył, dopiero wtedy podjął rozmowę. Wtedy zrozumiałem, że chcąc kogoś zrozumieć, trzeba go najpierw wysłuchać.

Ostatni raz spotkaliśmy się w Rzymie w 2002 roku. Powiedziałem wówczas Ojcu Świętemu, że dalej pracuję w Argentynie. Powiedział mi: "Trzymaj się i pracuj dalej" - i pobłogosławił mnie.

Papież ma faktycznie wiele pomysłów, wiele projektów i wszystkie są niezwykle "celne". Pamiętam jego pierwszą wizytę w Argentynie, która odbywała się, gdy kończyła się wojna o Malwiny (tak nazywają Falklandy Argentyńczycy). Mówił wówczas do zgromadzonych w Palermo (dzielnica Buenos Aires): "Byłem w Anglii kilka dni temu, teraz jestem wśród was. Młodzież angielska, jak również młodzież argentyńska nie chce wojny. Jest ktoś, kto jej chce". A potem wskazał na Eucharystię i powiedział: "Trzymajmy się Jego, a będziemy żyć w pokoju".

W Patagonii, na południu kraju, podczas drugiej pielgrzymki do Argentyny, Ojciec Święty podniósł głos i krzyknął "Argentina, levéntate!" - "Argentyno, powstań!". Wtedy w narodzie coś się zmieniło. Argentyńczycy bardzo głęboko odebrali te słowa. Jego wizyta w Argentynie zrobiła bardzo, bardzo wiele i była niezwykle potrzebna.

 

Kiedy Ojciec był ostatni raz w Polsce?

W 2002 roku. Pojechałem do mojej parafii Lubomd, na Wołyniu, tam, gdzie jak mówią, Jagiełło pokochał Jadwigę. Tam też zbudował kościół, w którym mogłem po raz pierwszy odprawić Mszę.

 

To były prymicje po czterdziestu latach?

W moim parafialnym kościele - tak. Kościół się zachował, jest odnowiony, pracują w nim ojcowie franciszkanie. Patrzyłem na mury kościoła i przypominałem sobie przeszłość.

Wyjechałem z rodzinnej parafii w 1944 roku. Zamieszkałem w Chełmie, potem w Toruniu. Z Torunia przeniosłem się do Tuchowa, koło Tarnowa. Tam zostałem wyświęcony, a potem wyjechałem na misje. Od tego czasu jestem w Argentynie - zadowolony i szczęśliwy. Gdziekolwiek jestem, czuję się szczęśliwy, bo mogę pracować.

 

Na szczęście trzeba jednak trochę zapracować.

To łaska Boża. Ale sądzę też, że dużo zależy od woli innych. Na przykład, gdy pierwszy raz przyjechałem do Polski, mój sąsiad powiedział mi: "Słuchaj Kaziu, o powołanie dla ciebie modlili się twoi rodzice". Na drugi dzień to samo potwierdziła sąsiadka, nie wiedząc o tym, co dzień wcześniej powiedział mi sąsiad. Rodziców straciłem w 1944 roku, a na kapłana zostałem wyświęcony w 1958 roku. Ile więc lat minęło! Oni, nie mówiąc mi ani słowa, modlili się, żebym został kapłanem. I widać, że dobrze się modlili.

Moja matka była tercjarką (dowiedziałem się o tym po jej śmierci). Jeździła na różne rekolekcje. Ojciec co niedzielę (mieliśmy pięć kilometrów do kościoła) razem z wszystkimi dziećmi (jestem dziesiąty w rodzinie) chodził do kościoła. Mimo że straciłem rodziców mając dwanaście lat, uważam, że łaska powołania jest ich zasługą. Dlatego wszystkim mówię, że modlitwa rodziców za swoje dzieci wcześniej czy później wyda owoc.

 

To może być ważna wskazówka, co robić, gdy brakuje powołań.

Zawsze pozostaje modlitwa. "Proście, a będzie wam dane" (por. Łk 11, 9).

Nie bez znaczenia jest też jednak postawa księdza prowadzącego parafię. Słyszałem o pewnym kapłanie, ks. Mariańskim, werbiście, który w latach dwudziestych i trzydziestych prowadził rekolekcje w Azara (prowincja Misiones). W jedną sobotę i niedzielę głosił nauki dla mężczyzn, w następną - dla kobiet, w kolejną dla młodzieży: osobno dla chłopców, osobno dla dziewcząt. Powiadano, że po jego rekolekcjach z jednej parafii, liczącej wówczas około 1500 osób, wyświęconych zostało ponad trzydziestu księży, a do zakonów żeńskich wstąpiło około sześćdziesięciu dziewcząt.

Spotkałem kiedyś jedną z sióstr zakonnych, która dzięki księdzu Mariańskiemu odkryła swoje powołanie. Poprosiłem, by opowiedziała, jak to się stało. Okazało się, że zgłosiła się do niego po prowadzonych przez niego rekolekcjach i powiedziała, że chce zostać zakonnicą. Ksiądz Mariański wypytał ją dokładnie, czego oczekuje i jakie ma pragnienia i na tej podstawie ocenił, że jest powołana do zakonu, którego siedziba znajdowała się 1200 kilometrów od jej miejsca zamieszkania. Poszedł więc do jej rodziców, powiedział, że ich córka ma powołanie do tego właśnie zakonu i sam ją tam zawiózł. Powierzył tę dziewczynę przełożonej i wrócił do domu. Łatwo sobie wyobrazić, ile trudu musiało go to kosztować. Życzmy sobie więcej takich ofiarnych księży.