Przyjaźnie świętych

Życie Duchowe • JESIEŃ 40/2004
Dział • Temat numeru
(fot. Charles Clegg / Flickr.com / CC BY-SA 2.0)

Jakże hagiografia myli! Kiedy się czyta żywot, niechby i nowoczesny życiorys jakiegoś świętego, jego postać góruje nad opisywanym skrawkiem świata jak samotny posąg na cokole, a w tle lub u stóp posągu kłębią się ludzie pomniejsi, często widziani jako jedna masa, nierozczłonkowana nawet na indywidualne postacie. Uczniowie. Penitenci. Współbracia. Słuchacze. Wrogowie. Tak zwane środowisko, w którym oczywiście przyszły święty jest już z góry ukazywany z perspektywy kanonizacji, a w dodatku jako bohater książki skupia na sobie z natury rzeczy całą uwagę. A to każe nam sądzić, że od początku tak było, musiało tak być! Czasem nawet mamy jakieś poczucie wyższości wobec tych ludzi ze środowiska przyszłego świętego, którzy jego świętości nie rozpoznali i nie uznali w nim od razu takiego kanonicznie dozwolonego nadczłowieka.

Tymczasem to uznanie, po pierwsze, mogło być trudne dla wielu ludzi nawet mających wielką dobrą wolę, ba, nawet także świętych. Każdy ma swoje wady, nawet przyszły święty, i bywa, że się tą swoją najgorszą stroną odwraca zawsze do tych samych ludzi; a wtedy trudno, żeby się nim zachwycali. Albo bywa, że jeden święty drugiego zrozumieć nie może, jak Marcelina Darowska Honorata Koźmińskiego. Po drugie, nawet tam, gdzie uznanie istniało, nie musiało koniecznie wydzielać świętego z tłumu; raczej przeciwnie, łączyło go z nim licznymi i serdecznymi więzami. Tak Katarzyna ze Sieny otoczona była wciąż gromadą ludzi, których w mieście nazywano z życzliwą kpiną caterinati – „zakatarzynionymi”. I nieraz dzisiaj bardzo trudno odróżnić w takich wypadkach, kto tu był uczniem, kto przyjacielem, a kto jednym i drugim po trochu. Niemniej dla krótkiego szkicu trzeba wybrać kilka przypadków wyraźnej przyjaźni, a więc serdecznego kontaktu na równi.

Bazyli Wielki i Grzegorz z Nazjanzu

Co roku 2 stycznia, w święto Bazylego Wielkiego i Grzegorza z Nazjanzu, czytamy w brewiarzu fragment pośmiertnego wspomnienia Grzegorza o Bazylim, opisujący ich wspólne studia w Atenach: „Gdy zaś po pewnym czasie wyznaliśmy sobie nasze wspólne pragnienie umiłowania prawdziwej mądrości, staliśmy się dla siebie wszystkim, żyjąc pod jednym dachem i dzieląc jeden stół jako nierozłączni przyjaciele. Mieliśmy oczy zwrócone na jeden cel i stale rozwijaliśmy w sobie nawzajem nasze dążenia, tak że stawało się ono coraz gorętsze i mocniejsze. Ożywiało nas jednakie pragnienie wiedzy, rzecz budząca zazwyczaj najwięcej zazdrości. Jednak zawiści nie było, […] gdyż każdy z nas uważał sławę drugiego za własną. Mogło się wydawać, że obaj mamy jedną duszę […]. Obaj mieliśmy jeden cel: życie dla przyszłych nadziei” (św. Grzegorz z Nazjanzu, Mowa 43).

Jest to tekst bardzo ciekawy, ukazuje bowiem sam początek przyjaźni, i to widziany oczyma jednego z dwóch świętych przyjaciół. Zauważmy jednak: jako główną więź między sobą i swoim przyjacielem Grzegorz wspomina wprawdzie wspólne szukanie Boga w życiu i w nauce, ale nie tłumaczy zupełnie, dlaczego w mieście, w którym nie brakowało ludzi dzielących to samo dążenie, serdeczna przyjaźń zawiązała się akurat między nimi dwoma. Czy dlatego, że znali się już wcześniej jako współziomkowie w Kapadocji, i z radością odnaleźli się wzajemnie na studiach? Czy dlatego, że obaj byli prymusami? To wszystko są przecież rzeczy uboczne. Może jakąś więzią było także to, że się wzajemnie uzupełniali: Bazyli górował nad Grzegorzem energią, stanowczością, autorytetem w środowisku studenckim; Grzegorz wnosił do spółki większe zdolności intelektualne.

Ale ta przyjaźń dwóch wielkich Ojców Kościoła, nawiązana we wczesnej młodości i trwająca przez całe życie, jest jednym z wypadków przyjaźni między dwoma kanonizowanymi świętymi, wypadków dostrzeganych przez hagiografię. Dorzućmy tu jeszcze dla przykładu przyjaźń wielkiego Augustyna i Alipiusza, którzy razem przeżywali poszukiwania i razem, w jednej godzinie, przeżyli nawrócenie. Czego natomiast hagiografia na ogół po śmierci swoich bohaterów dostrzegać nie zwykła, to przyjaźni łączącej ich z ludźmi, których później nie kanonizowano. Jest w tym swoista dydaktyka w myśl znanej zasady: „Jeśli chcesz być święty, szukaj sobie świętych przyjaciół”, jakby można było wiedzieć z góry, którzy to. A w dodatku są święci i święci. Z jednymi zaprzyjaźnić się łatwo, z innymi mniej. Bywały zresztą i takie przyjaźnie świętych, które nie dotrwały do końca, a nawet zamieniły się w nieprzyjaźń. Przerażającym przykładem jest historia przyjaźni Hieronima i Rufina: ze względu na cnotę, obu im należałaby się kanonizacja, ale odkąd ich przyjaźń skwaśniała, Hieronim wypisywał o Rufinie takie rzeczy, że kto uznawał autorytet wielkiego tłumacza Biblii, ten musiał automatycznie Rufina potępiać. I dopiero po kilkunastu wiekach dopatrzono się, że Rufin został pokrzywdzony.

Bonifacy i Lioba

W każdym razie jednak przyjaźnie między uznanymi świętymi są w źródłach i w literaturze dostępne łatwo, na dowód czego opowiedzmy tutaj jeszcze historię przyjaźni Bonifacego i Lioby. Był to wiek VIII. Winfryd, zwany później Bonifacym, był mnichem w klasztorze w Nursling, gdzie przez około ćwierci wieku pędził życie uczonego, wykładowcy i poety. Trzeba pamiętać, że jego domem, geograficznym i psychicznym, był anglosaski monastycyzm, czyli środowisko najwyższej kultury w całej ówczesnej Europie Zachodniej; jakkolwiek więc wstępując do klasztoru Winfryd porzucił tak zwany świat i jego możliwości, niewątpliwie już tu, na ziemi, otrzymał dużo. Mając lat ponad czterdzieści, dokonał po raz drugi radykalnego wyboru: porzucił swój monastyczny dom, a poszedł jako misjonarz w dziką puszczę, do Germanii. Z początku pracował na obrzeżach, wreszcie w roku 722 ruszył w głąb kraju jako wyświęcony przez papieża biskup misyjny; to papież przy okazji sakry nadał mu nowe imię. W ciągu około trzydziestu lat dokonał niewiarygodnie wielkiego dzieła; wreszcie, kiedy w połowie stulecia był już arcybiskupem ze stolicą w Moguncji, ze zorganizowaną i dobrze działającą siecią duszpasterską i mnóstwem klasztorów, Winfryd-Bonifacy raz jeszcze porzucił wszystko, zdał Moguncję swojemu następcy i poszedł znowu w puszczę do pogan. Tam w roku 754 zginał.

Otóż nieco wcześniej, w roku 748, doszedł do przekonania, że teren niemiecki dojrzał już do zakładania nawet klasztorów żeńskich. A miał w Anglii krewniaczkę, mniszkę w Wimborne, z którą od początku swej działalności misyjnej prowadził regularną korespondencję. Nazywała się właściwie Thrutgeba, ale współsiostry przezwały ją Lioba (miła, luba) i tak jest znana do dzisiaj. Bardzo niewiele zachowało się z ich korespondencji, ale widać wyraźnie, że Lioba była dla Bonifacego zapleczem modlitewnym, ale także stałą więzią z ojczystą ziemią i ojczystą kulturą. W ich listach było miejsce nawet na konsultacje w sprawach poezji. Nie był to jednak schemat mistrz – uczennica, ale raczej wygnaniec – ojczyzna: Lioba była mikroskopijnym ucieleśnieniem porzuconej ojczyzny Winfryda. Ją to właśnie sprowadził do swojej diecezji w grupie trzydziestu mniszek, które mu, choć niechętnie, przysłała ksieni z Wimborne. (Gdyby była większą entuzjastką tego planu, może przysłałaby więcej?). Bonifacy podzielił je na trzy dziesiątki i tak miał już na początek trzy żeńskie klasztory; Liobę zrobił ksienią w Bischofsheim. Tęskniła bardzo do ojczyzny, ale rozumiała, że tutejsze dzieło jest ważniejsze niż jej nostalgia. Przez ostatnie sześć lat życia Bonifacy miał więc już swoją mikroojczyznę i swoje modlitewne wsparcie blisko. Kiedy szedł na ostatnią wyprawę misyjną, a spodziewał się słusznie, że z niej już nie wróci, zostawił Liobie na pamiątkę swój płaszcz chórowy i polecił jej czuwać nad jego dziełem i za nic w świecie nie wracać do Anglii. Pozostała więc i żyła jeszcze ponad ćwierć wieku; i czuwała rzeczywiście, mając ogromny autorytet, jako doradczyni królów i biskupów. Ich przyjaźń przedłużyła się więc poza grób, gdyż obejmowała wspólną pracę nad wspólnym dziełem życiowym.

Ale jak już mówiliśmy, takie przykłady przyjaźni są w źródłach hagiograficznych opisane dość dobrze, nawet jeśli ten i ów autor ma do nich zastrzeżenia; tak najwcześniejszy biograf Bonifacego czuł wyraźną potrzebę jakiegoś usprawiedliwienia jego przyjaźni dla Lioby i zapewnienia czytelników, że kochał on jej duszę, a nie ciało. Trudniej jest natomiast wyłowić w źródłach informacje o tych przyjaciołach późniejszych świętych, którzy nie dostali się razem z nimi na ołtarze. Trochę zapewne dlatego, że giną w tłoku: święci, jak wszyscy ludzie, im dłużej żyli, tym bardziej obrastali mnóstwem kontaktów, prywatnych i publicznych, środowiskowych i „zawodowych”. Oczywiście nie wszystkie te kontakty, nawet trwałe i obustronnie życzliwe, równie jednoznacznie mogą być nazwane przyjaźnią. Są ludzie, także i wśród świętych, którzy uważają, że przyjaciela można mieć tylko jednego naraz, jak żonę; są i tacy, którzy potrafią przyjaźnić się z wieloma ludźmi, nie kochając ich przez to mniej. Na jednym krańcu skali mamy więc samotników z powołania i usposobienia, którzy nawet nie będąc wcale pustelnikami, mają bardzo nielicznych przyjaciół; jak św. Jan Vianney, który tak się spalał w swojej posłudze, że na przyjaźń nie było już czasu. Na drugim – ludzi, których i funkcja życiowa, i usposobienie otacza właśnie przyjaciółmi, jak Filip Neri, i to przyjaciółmi nieraz tak od nich różnymi, jak różny był od Filipa Karol Boromeusz.

Teresa z Ávila i Juana Suarez

Ale już znowu trzeba było jako przykład podać przyjaźń między dwoma kanonizowanymi... Spróbujmy więc przyjrzeć się paru niekanonizowanym przyjaciołom świętych. Wiadomo, że św. Teresa z Ávila, kiedy zdecydowała się zostać zakonnicą, wybrała klasztor pod wezwaniem Wcielenia – Incarnación – dlatego właśnie, że tam nieco przed nią wstąpiła jej przyjaciółka, Juana Suarez. Teresa, jak wiadomo, została zakonnicą w przekonaniu, że jest to jedyna droga bohaterstwa dostępna dla kobiety i zarazem najpewniejsza droga do zbawienia; nie była to jednak jeszcze z jej strony osobista, głęboka miłość do Chrystusa, to przyszło o wiele później. Konkretna reguła była jej też najwyraźniej obojętna, Teresa nie znała się jeszcze na różnicach, na duchowości; aby spośród kilku możliwych klasztorów wybrać jeden, potrzebowała więc jakiegoś zupełnie innego motywu, i tym motywem stała się właśnie przyjaźń. Teresa trafiła w ten sposób do klasztoru karmelitanek i ten to zakon później, po swoim wewnętrznym nawróceniu, zreformowała; w jakimś sensie więc s. Juana stała się przyczyną sprawczą terezjańskiej reformy Karmelu.

W dziejach swojej wielkiej przyjaciółki zjawia się ona później od czasu do czasu w jakiejś mniej lub bardziej marginalnej roli. Zauważono już, że jej cechą dominującą była lojalność, i to lojalność wobec wszystkich tych, którzy od niej mieli prawo lojalności się spodziewać. Czasami musiała czuć się rozdarta! Na przykład: wiedziała od początku o planach Teresy dotyczących fundacji nowego, zreformowanego klasztoru, i z jednej strony popierała ten zamiar, z drugiej jednak nigdy przez całe życie nie zgodziła się sama przejść do żadnego z klasztorów reformy. Pozostała do śmierci w Incarnación. Kiedy zaś Teresę mianowano na trzy lata przeoryszą w tymże starym, niezreformowanym klasztorze, Juana stała się podporą jej rządów. A było potrzeba podpór, gdyż prowincjał narzucił Teresę na przełożoną, odbierając wspólnocie prawo do swobodnej elekcji, co już samo przez się wystarczyłoby, żeby spowodować bunt, a w dodatku zrobił to (jak wszyscy wiedzieli) w celu przeprowadzenia reformy. Otóż klasztor Incarnación, liczący w sumie około stu trzydziestu zakonnic, miał bardzo duży procent takich, które wstąpiły tylko dlatego, że się nie miały gdzie podziać: większość ówczesnej hiszpańskiej młodzieży męskiej ciągnęła rok po roku za Atlantyk, na podbój Ameryki, i nie żeniła się w kraju. Takie zakonnice z musu, a nie z powołania, wcale sobie nie życzyły utrudniania życia przez reformę, i trudno im się dziwić. Teresa miała wkrótce, dzięki swemu taktowi i dobroci, podbić wszystkie serca w Incarnación, ale w początkowym okresie każda życzliwa współsiostra była na wagę złota, a spokój i lojalność Juany były bez ceny.

Później już widywały się rzadko. Juana trwała na miejscu, Teresa przerzucana była z klasztoru do klasztoru, a to fundacja, a to elekcja, a to zesłanie, ale zawsze był to któryś z nowo założonych klasztorów reformy, tyle że Ávila bywała po drodze. Niemniej przyjaźń, która miała tak ważne dla dziejów Kościoła skutki, przetrwała, choć była (i jest do dzisiaj) mało znana.

Tomasz Moore i Erazm z Rotterdamu

Bardzo natomiast dobrze była i jest znana przyjaźń między Tomaszem Moorem a Erazmem z Rotterdamu. Chodziło przecież o dwóch luminarzy wieku odrodzenia, ludzi sławnych w całej Europie Zachodniej. Erazm był czołowym autorytetem wśród ówczesnych intelektualistów; Tomasz znajdował się w każdym razie w pierwszej dziesiątce. Obaj bajecznie uczeni, znający języki starożytne i całe dotychczasowe chrześcijańskie piśmiennictwo; obaj mistrzowie sztuki logicznego rozumowania; obaj rozsądni i nieskłonni do krańcowości w myśleniu i w działaniu; obaj rozmiłowani (kulturalnie i z pięknym umiarem, ale bardzo realnie) w doczesnych darach Bożych. Erazm zaczął wprawdzie swoją karierę jako zakonnik augustianin, ale w zakonie przeżył faktycznie zaledwie kilka lat: później była to już tylko kariera naukowa, w tym przez jakiś czas profesura w Cambridge, a zachwycony jego osiągnięciami papież zwolnił go ze ślubu ubóstwa i z obowiązku noszenia habitu, żeby mógł prowadzić życie swobodnego, zamożnego intelektualisty. Tomasz życia zakonnego nigdy nie próbował, został ojcem rodziny i mimo piastowania najwyższych w państwie urzędów, cenił sobie w życiu najbardziej swój uroczy, kulturalny i wygodny dom. Łączyło ich więc usposobienie, osiągnięcia i zamiłowania. Ich wzajemny szacunek był powszechnie znany, jak również fakt, że dość uroczysty Erazm zachwycał się Tomaszowym poczuciem humoru oraz skłonnością do żartów i kawałów; opisywał tę skłonność w wypieszczonej, renesansowej łacinie.

Dopiero koniec ich rozdzielił. Nie żeby się przestali przyjaźnić: Erazm szczerze opłakiwał śmierć Tomasza. Ale po prostu rozdzieliły się drogi. Przed Tomaszem stanął wybór: niewierność albo śmierć, i Tomasz wybrał śmierć i wierność. Okazało się, że ten (jak się mogło przynajmniej wydawać) bon vivant miał w sobie duszę bohatera. I do końca świata nie będzie wiadomo, czy Erazm, gdyby znalazł się w podobnej sytuacji, umiałby wybrać podobnie. Wiadomo, że odkąd wybuchła burza reformacji, on lawirował i kluczył między zwaśnionymi w wierze, żeby z jednej strony nie wpaść w żadne intelektualne uproszczenia, o co w przesadnym przylgnięciu do którejś partii łatwo, z drugiej zaś – nie stanąć przed żadnym drastycznym wyborem. Jakoż i nie stanął, głównie jednak dlatego, że ani we Fryburgu, ani w Bazylei, w których to miastach spędził ostatnie kilkanaście lat życia, nie doszedł do władzy nikt, kto by go przed takim wyborem postawił, jak Tomasza postawił Henryk VIII. Co by zrobił Erazm na miejscu Tomasza, nie wiadomo; chcąc mu dorównać, musiałby zaprzeczyć całemu swojemu dotychczasowemu życiu. Może Bóg w swoim miłosierdziu nie powiódł go na aż tak wielkie pokuszenie; może Tomasz swoim męczeństwem wybrał w imieniu ich obu i za nich obu. Jedno jest pewne: Tomasz byłby ostatnim człowiekiem, który by uznał swoją śmierć za powód do wynoszenia się czy to nad Erazma, czy to nad kogokolwiek innego, z własnymi sędziami włącznie. Za jakieś zerwanie przyjaźni, za jakieś stanięcie z daleka, za jakieś oddzielenie się – nigdy. A jego punkt widzenia jest chyba w tej sprawie najważniejszy, najbardziej miarodajny.

Przykłady niewątpliwie można by mnożyć, ale w każdym razie przyjaźnie świętych są tak różne, jak oni sami; rodzą się z podobieństwa, ale i z różnic charakterów, spajane są przez wspólne ideały, ale sięgają też ponad ich różnością, kiedy na przykład przyjaźnią się działacz i kontemplatyk. Są szczerą wymianą darów, a nie tylko dawaniem ze strony świętego, a odbiorem ze strony przyjaciela; i to wymianą obu stronom równie realnie potrzebną, nie zaś żadnym robieniem łaski. Obejmują przyjaciół świętych i nieświętych i nie wprowadzają różnic między ludźmi, ale raczej je niwelują. Zapewne dlatego, że święci często lepiej niż kto inny potrafią dostrzec, ile jest darów Bożych w człowieku zupełnie zwyczajnym, takim, który na ołtarze nigdy nie trafi, cenić te dary i kochać ich nosiciela.

Może też Bóg, który jest autorem i dawcą przyjaźni, czyni swoich świętych jakby uchwytami, za które przyciąga ku sobie całe środowiska, całe gromady.