Wielki Tydzień w Belize

Życie Duchowe • WIOSNA 54/2008
Fot. Cilia Schubert / Foter / CC

Pamiętam wiele starannie przygotowanych liturgii Wielkiego Tygodnia, uroczyste Msze z długimi kazaniami, śpiewem chóru i procesją do udekorowanego grobu. W wielu parafiach ministranci ćwiczą przechodzenie, diakon Exultet, a dzieci sypanie kwiatków. W ciągu trzech dni liturgia inscenizuje najważniejsze wydarzenia Historii Zbawienia, opowiadając o śmierci i życiu, zdradzie i wierności do końca, ludzkim grzechu i Bożym miłosierdziu. To, co pierwsze przychodzi mi na myśl, to odświętna atmosfera, która pomaga myślom zatrzymać się na „wydarzeniu bez analogii”. W medytacji przy grobie Jezusa można dotknąć Jego ran, zanim głośne Alleluja obwieści nadejście nowej epoki.

W kwietniu 2007 roku zdałem sobie sprawę, jak bardzo ta odświętna atmosfera została nam podarowana przez tradycję. W ramach praktyki, jaką jezuici podejmują na tak zwanej trzeciej probacji (która jest ostatnim formalnym etapem zakonnej formacji), pojechałem na dwa miesiące do Belize, małego, liczącego mniej niż trzysta tysięcy mieszkańców kraju w Ameryce środkowej. Pracowałem tam głównie na południu w Toledo, wśród Indian, potomków Majów. W Punta Gorda, największym, pięciotysięcznym mieście w tamtym rejonie, przebywa trzech jezuitów. Ich „parafia” to trzydzieści pięć trudno dostępnych wiosek, a w każdej kościół i katolicka szkoła. Pracy jest zatem bardzo dużo. Moim zadaniem było odprawianie Mszy w misyjnych kościołach i w szkołach oraz przygotowanie dzieci z kilku wiosek do Pierwszej Komunii świętej. Najbardziej jednak utkwił mi w pamięci pierwszy tydzień po przyjeździe, może dlatego, że był to Wielki Tydzień i wszystko wydawało się egzotyczne.

 

Wielki Czwartek

Razem z amerykańskimi wolontariuszami jedziemy do Midway, wioski Majów, leżącej nieopodal Punta Gorda. Po drodze dopada nas ulewa, niezwykła o tej porze roku. Wolontariusze jadący na pace przechodzą monsunowy chrzest. W kościele podczas liturgii matki, z których – jak to zwykle bywa w tej części świata – każda ma wiele dzieci, karmią te najmłodsze piersią. Jest również zacny „szaman” okadzający celebransa w odpowiednich dla siebie momentach, na przykład w połowie czytania Ewangelii. Kadzidło to po prostu żywica z drzew pinii, która wydziela duszący dym. Za to w śpiewie czuć pasję i lekkość.

W kolejnej wiosce Baranco zastajemy tylko dwoje ludzi: katechistę i białego mieszkańca, który robi na szydełku skarpetkę. Po chwili schodzi się więcej osób. Wieczorną liturgię sprawujemy pod eskortą trzech nietoperzy szybujących wzdłuż nawy. Czas mija szybko i nawet powrotna droga zajęła nam tylko godzinę.

 

Wielki Piątek

Razem z nowicjuszem ze Stanów Zjednoczonych jadę po wertepach do odległej wioski San Vicente, położonej tuż przy granicy z Gwatemalą. Po drodze, jak to jest w zwyczaju, zabieramy autostopowiczów, którzy wskakują na przyczepę naszego pickupa. Po dwóch godzinach jazdy przez tropikalny las docieramy na miejsce. Przed kościołem stoi wielu mężczyzn. Niechętnie odpowiadają na pozdrowienie i, jak się później okaże, nie wejdą do kościoła w czasie liturgii.

Za to w środku zastajemy spory tłum dzieci i kobiet. Próbujemy porozumieć się z katechistą w sprawie czytań. Zabiera nam to około trzydziestu minut. W sumie zaczynamy z czterdziestominutowym opóźnieniem, ale nikomu to chyba nie przeszkadza. Po chwili zauważam, że w czasie liturgii dzieci, ale i dorośli, jedzą chipsy i piją colę. Dopiero później zorientowałem się, że są one sprzedawane właśnie w kościele i stanowi to główną formę przychodu. Także i tu jest wiele karmiących matek.

Pasję czytają z wielkim trudem. Moją krótką homilię z angielskiego na lokalne narzecze Q’eqchi tłumaczy miejscowy nauczyciel. Od razu wielu zamyka oczy, a inni rozmawiają, co mnie trochę dekoncentruje. Widzę, że dzieci i niektórzy dorośli jedzą lizaki, nienawykli do wielkopiątkowej surowości. W kościele, który przypomina barak, jest tylko krzyż z kwiatów. Nie widzę żadnego innego. Katechista tłumaczy mi, że u nich nie ma zwyczaju adoracji Krzyża. Jej brak znacznie skraca całą liturgię. Jeszcze Komunia, na którą do kościoła wchodzą niektórzy mężczyźni. Po chwili kończymy i nieco zdezorientowani wychodzimy. Udajemy się do sąsiedniej wioski Jalacte na kolejną liturgię. Zabieramy ze sobą córkę katechisty, która jest w zaawansowanej ciąży.

Po wielkopiątkowej liturgii w trzech różnych wioskach wracamy do domu. Zbliża się szósta wieczorem i jesteśmy już siedem godzin w drodze. Przy tutejszych temperaturach zmęczenie przychodzi szybko. W domu wychodzę na taras. Gdzieś w ciemnościach ktoś gra na bębnach i śpiewa. Wielki Piątek! Za chwilę cała nasza ósemka (mamy gości) usiądzie do stołu. Kathy przygotowała rybę z ryżem i warzywa nadziewane… trudno powiedzieć czym. Jörg idzie jeszcze popływać w morzu. Reszta nie ma ochoty na nic innego poza snem.

Nie ma Bożego Grobu ani adoracji, a jednak w tym maleńkim, dusznym miasteczku, gdzie większość ludzi mieszka w prymitywnych domach zbitych z kilku desek, można odczuć mrok i samotność Getsemani.

 

Wielka Sobota

Prawie godzinę jedziemy do San Miguel. Nie przygotowali tu ognia, ale coś zaimprowizują. W kościele obok ołtarza stoi duża lodówka, a przy wejściu skrzynki z piciem. Cennik znajdujemy na ołtarzu. To wszystko zostało przygotowane na tradycyjny „Taniec jeleni”, który odbędzie się w poniedziałek wielkanocny. Liturgię zaczynamy z półgodzinnym opóźnieniem, gdy zapełnia się kościół. David, nowicjusz, śpiewa Exultet na nikomu na świecie nieznaną melodię. Znów gryzący dym kadzidła. Indianie śpiewają dźwięcznie i czysto, choć gitary obu grajków są rozstrojone. Tłumacz ma problemy ze słowem „biskup”. Proszę na wstępie, by ci, którzy nie są dziećmi, nie rozmawiali. To jedyna rzecz, jaka ich rozbawiła.

Wyjeżdżamy z opóźnieniem i drugą liturgię w Big Falls zaczynamy dużo później niż planowaliśmy. Zamiast jednego chrztu dziecka mają być dwa, przy czym drugą osobą jest wyglądająca na całkowicie znudzoną piętnastoletnia dziewczyna. Śpiewa, a właściwie „zapiewa” katecheta, pozbawiając muzykę właściwego jej uroku. Znów kadzidło i znów David wykreował nową linię melodyczną Exultetu. Majstruję przy formule chrztu, gdyż mam tylko tę dla dzieci.

Otwieram tabernakulum. Obok Najświętszego Sakramentu znajduję tacę z pieniędzmi i jakieś plastikowe pudełko. Dwoje dzieci śpi na betonowej podłodze, tuż przed pierwszym rzędem.

Po Mszy jesteśmy zaproszeni na poczęstunek. Kobiety Maja przygotowały caldo – zupę z kawałkami kury i posch – kukurydziane ciasto zawijane w liść. Do tego ostra papryka i ewentualnie kawa. Pod sufitem na haku wisi chusta, a w niej dziecko. Kobiety rozlewają zupę do garnków. Dzieci śmieją się i patrzą na nas z zainteresowaniem. Mimo bardzo przyjaznej atmosfery czuję obcość tego zagadkowego świata.

 

Niedziela wielkanocna

Wyjeżdżamy o szóstej rano razem z Vincentym, nowicjuszem ze Stanów. Mamy Msze w trzech różnych wioskach. Tym razem zaczynamy punktualnie. W pierwszym kościele w Indian Creek ludzie są wyjątkowo zdyscyplinowani. Pozdrawiam ich sachiool, pierwszym słowem, jakiego wypada się nauczyć. Akt pokutny, czytania i modlitwę wiernych prowadzi katechista. Na modlitwie cały czas klęczymy, podczas gdy wszyscy modlą się na głos, trochę jak charyzmatycy. Mój tłumacz ma z przodu jednego złotego zęba, a na nim srebrną gwiazdkę. Będzie prawdziwą ozdobą na Boże Narodzenie.

Po liturgii nie możemy znaleźć klucza do naszego pickupa. Okazuje się, że Vincent zatrzasnął go w samochodzie. Na szczęście zostawił trochę uchyloną boczną szybę. Razem z miejscowymi chłopakami odchylamy ją na tyle, by jeden z nich mógł wsunąć rękę i otworzyć zamek. Uratowani. Pedro i Maria, kuzynostwo, jadą z nami dalej. Maria lubi śpiewać, a Pedro zajmie się paschałem.

W Tambran proszą mnie najpierw o spowiedź. Ustawiamy ławkę na zewnątrz, za kościołem. Przede mną widok na dżunglę, za mną na ścianie wypisane po angielsku przekleństwa. Większość Majów spowiada się w Q’eqchi. Nie ma ani jednego księdza, który mówiłby w ich języku. Polecam ich Bożemu miłosierdziu i rozgrzeszam. Jedną ze spowiadających się jest kobieta z małym dzieckiem. Twierdzi, że chce spowiadać się po angielsku, ale nic nie mówi. Na moje pytania odpowiada jedynie „yes”, zresztą bez związku, a po pewnym czasie pyta mnie o imię. Dziecko marudzi, więc kobieta zaczyna je karmić piersią. Dopiero wtedy udaje mi się jakoś z nią porozumieć.

Z rozpoczęciem Mszy musimy jeszcze chwilę zaczekać, aż przyjdą „kobiety z darami”. Po chwili nadchodzi mały orszak. Najstarsza niesie kadzidło, na którego widok już zaczyna mnie mdlić. Inne kobiety niosą jedzenie: upieczoną kurę, posch i kubek z fasolą. Jedzenie ustawiają przed tabernakulum, a „szamanka” okadza wszystko z namaszczeniem. Z twarzy Majów nie można niczego wyczytać. Pozostają przez cały czas niezmienne. Wiem z opowiadań, że świat Majów odznacza się jednością natury, wiary i pracy, ale jestem tu za krótko, by móc tego doświadczyć.

Tym razem kazanie głosi Vincent. Próbuje opowiedzieć o symbolice światła, nawiązując do przykładu z elektrycznością. Mówi o tym, jak trudno się żyje, gdy nagle zabraknie światła. Widocznie nie wie, iż w wiosce tylko dwa domy i kościół mają elektryczność.

Do trzeciej wioski Medina Bank dojeżdżamy z pewnymi trudnościami. Udaje nam się jednak wypchnąć samochód z kolein i witamy się z katechistą, jednym z dwóch mężczyzn, którzy na nas czekają. Na dźwięk dzwonu schodzi się reszta. Mała dziewczynka przynosi plastikową butelkę z wodą i prosi o jej poświęcenie. Obiecuje, że przyjdzie po Mszy i ją odbierze. Zapewne jej rodzina należy już do kościoła pentakostalnego, który odnosi na tych terenach niebywałe sukcesy. Indianie przyzwyczajeni są jednak do niektórych rytuałów i zwyczajów katolickich, na przykład do święcenia domu i plonów wodą.

Mamy całkiem pokaźną grupę grajków: cztery gitary, keyboard i coś w rodzaju kontrabasu. W czasie modlitwy wiernych na kolanach drugi katechista głośno płacze. Modlimy się za ich pierwszego katechistę, młodego człowieka, który dwa dni wcześniej przeszedł poważną operację. Modlimy się również za ordynariusza bpa Doricka, który również w Wielki Piątek przeszedł czterogodzinną operację mózgu. Podobno mają tu dobrych chirurgów z Kuby.

Gdy przekazujemy sobie znak pokoju, czuję twardą skórę na ich dłoniach. W czasie Komunii przyjmujący ją wrzucają ofiarę do talerzyka. Wygląda, jakby płacili za Komunię. Widać, że są bardzo biedni. Większość przyszła na boso. Zasypiają, jeśli tylko na chwilę usiądą.

Na zakończenie składam im życzenia. Zjawia się dziewczynka, pytając o butelkę z wodą święconą. W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze w jednym z domów, gdyż proszą o modlitwę za chorego. Pablo, pięćdziesięcioparoletni rolnik leży na łóżku z wyrazem cierpienia na twarzy. Boli go kręgosłup i ma gorączkę. Jego mieszkanie przypomina szopę z klepiskiem, po którym chodzą kury. Wokół pełno dzieci. Modlimy się i pytamy o możliwości odwiedzenia lekarza. Nikłe. Może uda nam się wybadać sytuację w Punta Gorda?

Jeśli Zmartwychwstawanie jest dziś jakoś namacalne, to zapewne w prostej i bezpretensjonalnej wierze kogoś takiego jak Pablo i wielu jemu podobnych. Żyjący na granicy ubóstwa, nieposiadający żadnych perspektyw na poprawę losu, będący na łasce kaprysów skorumpowanego rządu, wszystko ofiarowują Bożej Opatrzności. Nie są to jakieś wyszukane potrzeby, ale egzystencjalne minimum, gdzie człowiek ma poczucie całkowitej zależności. Ta prosta wiara, do której my staramy się dojść podczas wielogodzinnych medytacji rekolekcyjnych, jest tu życiową oczywistością, wpisaną w naturę rzeczy.

Kompletnie mokrzy, zmęczeni, a jednak dziwnie szczęśliwi, wracamy do Punta Gorda. Po drodze wysadzamy Marię i Pedro. Vincent zauważa, że udało nam sie zakończyć Wielki Tydzień.

 

Belize, kraj nieodkryty jeszcze przez turystów, oczarowuje przybysza magią prostoty i bezpośredniości, które w Europie zostały już dawno zatracone. Na początku trudno się zorientować w znaczeniu, jakie dla miejscowych ma własna tradycja, religia chrześcijańska, czas, rodzina, Msza święta, porządek, uścisk dłoni czy napotkane spojrzenie drugiego człowieka. Trudno przyzwyczaić się do rzadkich, zagadkowych uśmiechów, przy jednoczesnym dystansie, jaki Majowie zachowują wobec każdego obcego, żyjąc od wieków w zamkniętych społecznościach. Ich pragmatyzm, solidność, zgoda na rzeczywistość, poczucie realizmu wprawiają czasem w zakłopotanie.

Naiwne byłoby sądzić, że biały misjonarz zostanie przyjęty tam z otwartymi rękoma. Najpierw trzeba przez długi czas być z ludźmi, poznać ich język, kulturę, świadomie podjąć decyzję o dzieleniu ich losu. Przykład dwóch jezuitów z Punta Gorda, którzy od wielu lat pracują w Belize, pokazuje, że bycie misjonarzem oznacza całkowite poświęcenie. Może w Europie nie jest to oczywiste, ale wśród Indian można tylko wtedy dobrze pracować, gdy człowiek da im siebie dosłownie: swój czas i siły bez szczególnych ograniczeń. Trudno nawet mówić o wolnym czasie dla siebie. Wolny czas to bardzo duży luksus w biednym kraju. Ewangelię można głosić jedynie wtedy, gdy misjonarz potrafi patrzeć na rzeczywistość oczyma Indian, a to nie staje się jedynie poprzez jakiś wysiłek intelektualny. W kraju misyjnym bardzo wyraźnie widać, że ludziom trzeba dać swoje serce. Inaczej Indianie nie skorzystają z „wydzielanej” im pomocy, a misjonarz szybko się wypali.

Jest to bardzo wielkie wyzwanie. Z jednej strony, w pracę trzeba włożyć całe serce, z drugiej, jest w niej bardzo mało romantyzmu, za to wiele pragmatycznych zadań, których należy się podjąć. Trzeba utrzymać napięcie między wiarą w służbę dla królestwa niebieskiego a prozą misjonarskiego zaangażowania. Być może streszczenie tego paradoksu da się odnaleźć w Triduum, które z jednej strony było jedynie epizodem, a z drugiej jednym z niezliczonych następstw wypowiedzianego kiedyś polecenia: „Idźcie na cały świat i nauczajcie wszystkie narody”.